Blue Monday

Czytam dalej te „Dzienniki” Jandy i zaczynam rozumieć jak się czujecie jak czytacie mojego bloga i potem mi piszecie, że spisuję wasze własne myśli, których nie umiałyście ubrać w słowa, bo teraz mam tak samo i co i rusz chcę pisać do pani Krystyny, że ojezu CZUJĘ SIĘ IDENTYCZNIE, albo SKĄD PANI WIEDZIAŁA i rozumiem skąd się bierze niewytłumaczalna miłość do osoby z sieci i jakiś taki nagły spokój, że nie jestem jedyna nienormalna, bo inni ludzie mają dokładnie te same myśli w głowach.

Plus Janda napisała, że dla niej blog to taka terapia grupowa i tu już w ogóle chciałam ją uściskać bo gdy w sobotę opowiadałam pani redaktor o Irlandii i ona spytała, że skoro jest tak super to czemu na blogu piszę, że jestem w dupie, to pomyślałam, że blog to taka moja prywatna psychoterapia, że jak piszę to oswajam swoje demony i strachy, które ubrane w słowa nie wyglądają już tak przerażająco jak nienazwane, w mojej głowie i że w tej dupie byłabym gdziekolwiek – w Irlandii, Polsce, w Bieszczadach i na Malediwach. I tak jak żadna prawdziwa psychoterapia, na którą usiłowałam uczęszczać nigdy się w moim przypadku nie sprawdziła, tak przeczytanie tego steku bzdur, który sobie uroiłam zawsze stawia mnie do pionu i pozwala trzeźwo spojrzeć na każdą prześladującą mnie schizę. Polecam w ogóle tę metodę bardzo. Jak coś was męczy, dusi, otumania i przeraża to spiszcie to sobie na kartce papieru i przeczytajcie po dwóch dniach. Prawie każdy urojony demon sprowadzony do poziomu kartki traci swój trzeci, najbardziej przerażający wymiar i leży tam spokojnie, uśmiechając się z zakłopotaniem i przepraszając że żyje. 

Pani reporter w ogóle nagadałam chyba strasznych głupot i jak traficie na ten materiał w Wyborczej, to może nie czytajcie, a jeśli już przeczytacie, to udawajcie, że mnie nie znacie. 

01-blood-moon-gettyimages-1006361016.ngsversion.1547820000748.adapt.1900.1

Bo niby wiem dlaczego nie chcę wracać, ale weź to teraz wytłumacz tak, żeby nie wyszło, że jeden kraj to raj, a drugi piekło i że absolutnie każdy ale to każdy mój argument na wyższość Wyspy nad Polską można zbić stwierdzeniem, że w Polsce przecież też można trafić na fajną: szkołę, pracę, sąsiadów, przyjaciół i panią u urzędzie. Bo można. Tak samo jak w Irlandii można trafić na irytującą ekspedientkę i skretyniałego współpracownika. 

Potem poszłam po jedzenie do takawaya i za mną w kolejce stał młody facet, w szlafroku i w kapciach (na dworze było +2) i pomyślałam, że może o to chodzi. Że już nie patrzę na niego jak na debila. Bo może mieszka naprzeciwko knajpy i po prostu nie chciało mu się przebierać. Może akurat wyprał wszystkie ciuchy i mu nie wyschły (w irlandzkich mieszkaniach, zimą, jeśli ktoś nie posiada suszarki, naprawdę ciężko coś wysuszyć). Może, spiesząc się po żarcie, wylał na spodnie, które miał założyć browara/ kawę/ ciekły azot i w ogóle co mnie to obchodzi w co on jest ubrany, niech sobie żyje i ubiera się, jak mu wygodnie.

I potem, czekając na to żarcie i kontynuując rozważania, doszłam do wniosku, że to jest taka klapka w mózgu, która otworzyła mi się dopiero tutaj, po wielu, BARDZO WIELU latach. Że to od Irlandczyków nauczyłam się, że życie innych nie jest moją sprawą i nic mi do tego co z nim robią, tak samo jak oni nie zwracają uwagi na moje różowe włosy, na to jak ubieram i wychowuję dzieci oraz co im gotuję na obiad. Potem jeszcze pokłóciłam się z PMem na temat wyższości Adele nad Edytą Górniak (on uwielbia Adele, ja lubię Edzię) i kolejna rzecz mnie olśniła. Że nigdy żaden Irlandczyk nie próbował mnie przekonać do zmiany zdania, na jakikolwiek temat. Nie próbował mi wmówić, że nie, nie mam racji, że jego racja jest lepsza i że trzeba ze mną dyskutować do upadłego, tak długo, aż zrozumiem swój błąd i zacznę myśleć tak samo jak on. Następnie do naszej dyskusji z PMem włączyła się Ola, oznajmiając wszem i wobec, że MAMO TATO KAŻDEMU MOŻE PODOBAĆ SIĘ CO INNEGO, czym zamknęła nam usta, bo naprawdę.

Na zakończenie zacytuję co napisał mi smsem nauczyciel Julki, jak poprosiłam żeby w jednym zdaniu opisał etos szkoły do której chodzą dziewczyny (również na potrzeby wywiadu)

I on napisał tak:

„The focus is more on the child as an individual and promoting each child’s specific strengths. We also have a different religion curriculum called Learn Together, which teaches kids to ACCEPT EVERYONE FOR WHO THEY ARE (to ja podkreśliłam) and to respect their beliefs or non beliefs”

Więc może dlatego nie chcę wracać. 

Czeka mnie ciężki tydzień, jest zimno oraz chyba mam reumatyzm i potrzebuję endoprotezy biodra, albo nie wiem co. Albo się sypię na starość, bo wszystko mnie boli. 

Och, ale właśnie sprawdziłam w kalendarzu, że dzisiaj jest Blue Monday, więc może jutro będzie lepiej.

 

 

Barszcz z granatu

W ramach osładzania sobie bólu istnienia po minionych świętach, kupiłam, dość impulsywnie, bilet do Poznania. Do ostatniej chwili nie byłam przekonana czy postępuje słusznie i odpowiedzialnie jako iż:

  1. ostatni raz lecąc do Polski trafiłam na Ofelię. Jeden, jedyny huragan na dekadę, w trakcie którego cała Irlandia została zamknięta na trzy spusty, drzewa łamały się jak zapałki i nie lądował żaden samolot, oprócz – oczywiście – naszego. Nie pamiętam czy pisałam, że w trakcie tamtego lotu siedziałam koło pięcioosobowej irlandzkiej rodziny z małymi dziećmi, której ojciec zapowiedział nieletnim, iż to co nas za chwilę czeka, będzie jak rollercoaster. Do dziś uważam, że był to parenting level pro, jako iż przy każdym gwałtownym bujnięciu samolotu rozbawione i roześmiane dzieci wrzeszczały na cały głos ROLLERCOASTER, podczas gdy reszta pasażerów w grobowym milczeniu modliła się, płakała, rozliczała z popełnionych złych uczynków i żegnała w głowie z bliskimi. 
  1. ostani raz gdy usiłowałam spędzić noc poza domem, PM dostał ataku trzustki. Kazałam mu spisać oświadczenie, że przez cały mój pobyt w Poznaniu nie będzie się wygłupiał, ale i tak wiadomo, że każdy jego telefon będzie wywoływał u mnie mini ataki serca.
  1. w czwartkową noc odwiedził mnie GAD i został do rana. Wizyta zainaugurowana została odnalezieniem dziwnego znamienia na skórze, które GAD od razu zaczął guglać i to co odnalazł w odmętach sieci, dostarczyło mu atrakcji i powodów do szampańskiej zabawy do piątej nad ranem. Na szczęście, w trakcie porannej podróży autobusem na zakład, odbyłam konsultacje dermatologiczne z pierwszą żoną, która powiedziała, że ma takich znamion tysionc pińcet (jako iż na starość wyskakują one niczym grzyby po deszczu), postawiła diagnozę i trochę mnie uspokoiła. Ostatecznie, po umówieniu się do lekarza (spokojnie, wiem, że nie należy ufać internetowym szarlatanom) doszłam do wniosku, że samo życie wykończy mnie szybciej iż jakakolwiek niewyimaginowana choroba. 

Więc teraz nie wiem co. Obstawiam śnieżycę i zamknięte lotniska, ale trudno. Wizja opustoszałych poznańskich centrów handlowych, po których będę krążyć w poszukiwaniu (straconego czasu) i sensownych t-shirtów, plus lektura Twojego Stylu nie przerywana wrzaskami tłukących się dzieci była zbyt silna, żeby się jej oprzeć. A potem, jak wrócę, to wróci również Liga Mistrzów, więc jakoś do wiosny przetrwam. Po raz kolejny natomiast postuluję, że Bayern Monachium powinien mi wypłacać odszkodowanie za okresy kiedy Lewandowski nie gra i sypie się cały mój tygodniowy rytm meczowy, a ja nie potrafię znaleźć sobie miejsca ani alternatywnego pomysłu na życie.  

W ramach planowania letnich wakacji coraz poważniej rozważam kolejną podróż samochodem do Polski. Nic się nie uczę na błędach, nic. Tym razem stacja docelowa to ukochane przeze mnie za czasów studenckich Międzygórze. Nocleg zabukowałam, o reszcie na razie profilaktycznie nie myślę. Bijąc się z myślami, czy w ogóle stać nas w wyjazd w tym roku, posłuchałam pracowej koleżanki, która filozoficznie stwierdziła: i tak nie będziesz miała tych pieniędzy i tak (bo jak nigdzie nie pojadę to kasę przepierdolę na coś innego). Więc lepiej jedź…

img_5566

Po świętach nie zostało śladu ni popiołu. Bohaterem tegorocznego bożonarodzeniowego  menu został wigilijny barszcz. Po opróżnieniu pierwszego gara postanowiłam go reanimować poprzez dolanie do pozostałych w garnku warzyw, koncentratu, wody i litrowej butli organicznego soku z buraków, który znalazłam w lodówce. Następnego dnia, w trakcie gdy delektowałam się pysznym barszczykiem i pasztecikami z kapustą i grzybami, do kuchni wkroczył PM, otworzył lodówkę i głupio się pyta, gdzie jest jego sok z granatu. Pytanie zignorowałam, bo wróżką nie jestem. „NIE WLAŁAŚ GO CHYBA DO TEGO BARSZCZU???” zapytał groźnie mój małżonek, na co wybuchłam perlistym śmiechem, bo tylko debil i kulinarny analfabeta wlewałby sok z granatu do barszczu. Po czym się okazało, że sok z buraka i sok z granatu mają identyczny kolor i że jak butelka stoi odwrócona etykietą do drzwi lodówki to naprawdę łatwo się pomylić i nie trzeba od razu robić z tego afery i wielkiego halo. Od przyszłych świąt tylko tak będę gotować barszcz, będzie to mój autorski przepis, który opublikuję, zyskam sławę i będę pionierem tradycyjnych polskich zup w wersji fjuzion. W planach na przyszłość mam rosół z sokiem z ananasa i pomidorówkę z mango. 

Tymczasem dzień zrobił się 10 minut dłuższy (przysięgłabym na barszcz z granatu, że o więcej, bo jak wychodzę z pracy to naprawdę jest już jaśniej). Idę robić rozpiskę sklepów, które będę odwiedzać w Poznaniu oraz liczyć koszt paliwa na trasie Hook of Holland – Poznań. Mięsa i alkoholu nie tykam od sylwestra i popularne powiedzenie, że jesteś tym co jesz, powinno mieć alternatywną wersję, że jesteś również tym czego nie jesz, bo czuję się bdb. 

 

Koniec roku

Nie wiem jaki jest dzień tygodnia i w ogóle o co chodzi. Niby cieszę się z urlopu i że nie muszę wstawać w te najciemniejsze poranki roku, ale długotrwałe siedzenie w domu i przedłużający się  brak kontaktu z ludźmi nie będącymi moją rodziną powoduje mega uaktywnienie się GADa. Plus przed nami jeszcze naprawdę najokropniejsze miesiące roku – ciemne, zimne i bez fajerwerków. Potem niby przychodzi wiosna, ale wtedy człowiek się łapie za głowę, że ojezu już jest maj, a dopiero był Sylwester. Dobra, nie słuchajcie mnie, to GAD przeze mnie przemawia.

Ideę postanowień noworocznych zarzuciłam już dawno temu, ale w tym roku chyba jednak jakieś mam. Tzn jedno mam. Muszę schudnąć bo naprawdę. Pooglądałam sobie zdjęcia z ostatniego miesiąca i nie jest dobrze. I tak jak nic innego nigdy nie było mnie w stanie skutecznie zmotywować, tak ta niedopinająca się na cyckach zimowa kurtka już tak. Ponieważ na Jillian nie mam już siły (oraz coraz gorzej się po jej treningach regeneruję) poszperałam na jutjubie i znalazłam kardio dla emerytów. Nieobciążające. Nazywa się to indoor walking coś tam i polega na tym, że Pani (w okolicach 60-tki) chodzi szybko w miejscu, odstawia nogi na boki, a w najbardziej ekstremalnych momentach podnosi kolana do góry. Nie naśmiewam się z niej, broń boże, po 20 minutach tego przyspieszonego dreptania, byłam spocona jak mysz. Pociesza mnie to, że na jej filmikach ćwiczą z nią też osoby młodsze ode mnie, pewnie w ramach przyciągnięcia grupy wiekowej poniżej 40stki. 

Dodatkowo przedświąteczny eksperyment kulinarny objawił mi od czego moja waga idzie w dół, bez żadnego wysiłku. Mięso. Brak mięsa w menu przez 3 dni pod rząd równał się utracie równo 1kg. Oczywiście nie łudzę się, że nie jedząc mięsa przez 30 dni, stracę 10kg, ale dało mi to do myślenia i zamierzam eksperyment kontynuować po nowym roku. 

fullsizeoutput_161d

Stycznia też nie lubię bo urodziny. Rodzice na skajpie stwierdzili „Ile ty tam dziecko skończysz lat? 45? No to do 50-tki już niedaleko” co mnie bardzo zabolało nawet nie dlatego, że mieli rację, tyle że to takie dla nich typowe. Drążąc dalej temat uświadomiłam sobie, że tego typu małe złośliwości słyszałam całe swoje życie. Szpileczki wtykane przy byle okazji, plus zawsze potem wielkie halo, że nie mam poczucia humoru oraz że się nie potrafię sama z siebie śmiać. Serio? Która nastolatka potrafi się sama z siebie śmiać? Mam trzy prawie nastolatki w domu i do głowy by mi nie przyszło „żartować” z ich wyglądu, zachowania lub uczuć. I jest mi przykro jak o tym myślę. Że nigdy nie dostałam w życiu takiego wsparcia, jakie każde dziecko powinno wynieść z rodzinnego domu. Że każdy komplement był zawsze podszyty nutą sarkazmu. Że często bałam się odezwać, żeby nie narazić się na – a jakże – „żartobliwą” kpinę. Po latach takiego gadania, człowiekowi naprawdę potem trudno uwierzyć w te prawdziwe i szczere komplementy. Zawsze w głowie zostaje obawa, że ich autor w głębi duszy pęka ze śmiechu. I być może dlatego dziś, w dorosłym życiu, nie brakuje mi kontaktu z rodzicami. Nie tęsknie za nimi. Wciąż nie potrafię rozgryźć czy mnie kochają czy nie. Zakładam, że „powinni”, ale w głębi serca naprawdę tego nie wiem. 

Zaczęłam czytać „Dzienniki” Jandy. Nigdy nie byłam fanką aktorstwa pani Krystyny, nie podobała mi się chyba w żadnym filmie (acz podobało mi się mnóstwo filmów z jej udziałem) ale książkę czyta się fantastycznie. Nieprawdopodobny dystans do siebie i przezabawna autoironia. Nie nastawiona na zaprzeczanie samokrytyka, że ależ pani Krystyno, co też pani wygaduje, wcale tak nie jest, wszyscy panią kochają. Janda ma 100% świadomość siebie, swojego aktorstwa, tego jak jest postrzegana, w prześmieszny sposób komentuje swoje występy, wywiady i liczne życiowe wpadki, a jednocześnie z każdego zdania i każdej opowieści bije samoakceptacja, pozytywne nastawienie do życia i ludzi. Dobrze mi się też to czyta ze względu na to, że autorka w pierwszym tomie zapisków ma 48 lat, więc po drodze mi z jej lękami, rozterkami i wątpliwościami. Książka, która powinna być lekturą obowiązkową dla wszystkich współczesnych „gwiazd” internetu, które obrażają się o wszystko, co nie jest uwielbieniem ich twórczości. 

Na koniec chciałam co następuje:

Dziękuję że jesteście.

Że poświęcacie swój czas (którego nikt z nas nie ma zbyt wiele) na czytanie tego bloga, który bez Was by nie istniał. 

Dziękuję za każdy komentarz. Za to że piszecie do mnie o swoich sprawach, bolączkach i radościach.

A najbardziej dziękuję za te komentarze, w których piszecie, że na dany temat myślicie lub czujecie tak samo.

Świadomość, że nie jestem osamotniona w swoich schizach i lękach daje mi potężnego kopa, że skoro jest nas więcej, to przetrwamy. Że nie pożre nas GAD ani nie wpadniemy w czarną cyber dziurę, przeświadczeni, że nikt nas i naszych strachów nie rozumie. Że nie zjedzą nas owczarki. 

Zatem ilekroć rok 2019 przyjdzie kopnąć Was w dupę, pomyślcie, że gdzieś w otchłani safari, chrome lub interent explorer jest przynajmniej jedna blogerka, która 20 razy na godzinę martwi się o wszystko, ale jakoś daje radę. Więc Wy też dacie. Raz lepiej, raz gorzej, raz wcale, gdzie wcale nie oznacza, że jesteście do dupy, tylko że jesteście zmęczeni. Ale jutro lub za miesiąc nie będziecie.

Szczęśliwego Nowego Roku kochani.

Krótkie kursy pokory

Jedną z najczarniejszych stron emigracji jest samotność. Już nie mówię o tym, że nie ma tej wioski do wychowywania dzieci, ale nie ma dosłownie nikogo. Żadnego zaplecza. Żadnej chroniącej przed upadkiem siatki, żadnych lin zabezpieczających. Żadnego wsparcia, w sytuacji, w której pociąg nagle hamuje na stacji zadupie, a spanikowani maszynista z konduktorem nie wiedzą jak go dalej uruchomić. Jednym z moich najgorszych koszmarów, z czasów gdy twinsówny były malutkie było to, że gdyby PMowi coś się stało, to ja bym się o tym nie dowiedziała do powrotu z pracy. I te dzidziusie tak by leżały cały dzień, głodne, i płakały. Tak, no jestem katastrofistką. Jestem tą osobą, która zawsze jakimś odcinkiem podświadomości czeka na telefon, który zadzwoni, żeby przekazać złe newsy. A przecież kiedyś człowiek tak się cieszył jak ktoś do niego zadzwonił na komórkę. Albo jak smsa dostał. Z listów w skrzynce kiedyś też się cieszyłam. A teraz co. Albo zaległe rachunki albo listy z ZUSu. W najlepszym wypadku gazetki z Tesco z kuponem na 2 euro. 

Z tradycji bożonarodzeniowych mamy jedną, ale za to taką hoho. Co roku w okresie listopad – grudzień ktoś zapada na zdrowiu, ale nie tam, że sezonowy katar czy nieczynne gardło. Nie, nie, to nuda. W ofercie mamy złamane nogi, pobudki w świąteczny poranek z trójka dzieci z gorączką 41 stopni. Apteki zamknięte, przychodnie zamknięte. Paracetamol mogę se sama w dupę wsadzić, bo gorączkę dzieciom zbija z 41 na 39.9. Pamiętam wiele takich dni, dni gdy płakałam z bezradności, bo nie miałam pojęcia co robić dalej. Nie jest to fajne. Odbiera duży procent spontanicznej beztroski i radości z życia. Człowiek już nawet nie myśli o tym, że od 12 lat nie może po prostu wyjść ze starym na całonocną imprezę lub wyjechać na romantyczny weekend we dwoje. Oczekiwania w stosunku do życia sprowadzają się tylko do tego, żeby nikogo przez następne 24h szlag nie trafił, żeby wszyscy wieczorem wrócili bezpiecznie do domu, a następnego poranka obudzili się zdrowi. Może żeby się w ogóle obudzili, nie wymagajmy za dużo.

Odkąd dziewczyny podrosły trochę już jest w tym temacie łatwiej. Jakby co to zadzwonią i powiedzą co się stało. Do kina też już by dało radę pójść. Domu z dymem nie puszczą, chwyt Heimlicha znają. Same się rano ogarną, zrobią sobie śniadanie i pójdą do szkoły. 

No ale co z tym telefonem. On niestety dzwoni. Za całego roku, ze wszystkich 365 dni do wyboru – dzwoni w poranek po moim Xmas party. Jedyny poranek w całym roku, kiedy nie ma mnie w domu. Los to figlarz. Powinien organizować szkolenia z zakresu „Alternatywne poczucie humoru –  nieśmieszne dowcipy dla zaawansowanych”. Więc dzwoni, a po drugiej strony jest PM, moja skała, opoka i największe (oraz tak naprawdę jedyne) życiowe wsparcie, który nie jest w stanie wydusić z siebie słowa. Tak go boli brzuch. Och losie, naprawdę. Dzieci śpią, on nie jest w stanie mówić, nie wspominając o jakiejkolwiek samodzielnej podróży do szpitala (jest 5 minut od nas). Ja w centrum Dublina, w hotelu, w którym postanowiłam zostać po xmas party żeby mieć jakąś namiastkę luksusu w życiu (w sumie wcześniej chciałam lecieć do Pragi na xmas market, ale pieniędzy mi zabrakło. Debet na koncie wyświadcza człowiekowi czasami kompletnie nieoczekiwane przysługi).

No więc dzwonię do sąsiada, głos mi drży, ręce się trzęsą. Sąsiad rzuca wszystko, leci ratować, odwozi PM na pogotowie. Ja wybiegam z hotelu, łapię pierwszy pociąg, dzwonię do dzieci, na szczęście nie panikują i nie płaczą, tylko jedzą śniadanie i szykują się do szkoły. Przyjeżdżam, jadę do szkoły przytulić, potem lecę do szpitala. PM twierdzi, że wie już jak wygląda poród, na co patrzę na niego i zastanawiam się czy oprócz bólu brzucha nie doznał jeszcze jakiegoś niespodziewanego urazu głowy. Poród, doprawdy. Na moją delikatną sugestię czy wytrzymałby taki ból przez 24h odpowiada, że przecież między skurczami są przerwy!!! Tak, jasne, w ich trakcie kobiety poprawiają makijaż, malują paznokcie i sączą drinki, oglądając Netflixa.

Siedzimy na tym pogotowiu 5 godzin, ale jak już się nam zajmują to porządnie i kompleksowo. To ten sam szpital, który poskładał mi rozwaloną w drzazgi kostkę, więc mam dość duży kredyt zaufania i przynajmniej się nie stresuję, że dadzą nam paracetamol, powiedzą „you’ll be grand” i wyślą do domu. Problemem okazuje się stan zapalny trzustki (tak, tak od razu mi się przypomina na co umarł Patrick Swayze). Więcej badań, po których ma się okazać czy PM musi zostać w szpitalu czy wróci do domu. 

Nauczyciel Julki (też nasz sąsiad) przysyła smsa czy mam co zrobić z dziewczynami po szkole. K (była opiekunka Julki w żłobku), od niedawna też nasza sąsiadka, dzwoni mnie opierdolić, że czemu do nich rano nie zadzwoniłam i czy Julka ma jej numer telefonu – na wszelki wypadek.

Wracam do domu dać dzieciom obiad, 2h później dzwoni PM, że reszta badań ok i nie musi zostawać. Kamień z serca. 

Dzień się kończy, leżę w łóżku. Nagle dociera do mnie, że ta siatka jednak jest. Cienka i przezroczysta i nie widać jej na co dzień. Ale jest. Wzrusza mnie to okropnie. Dziękuję za nią w głowie. A życie właśnie takie jest. Bardzo lubi nam organizować krótkie i niespodziewane flash kursy pokory, po których człowiek przestaje przejmować się pierdołami i wszystkim, czemu jest w stanie zaradzić zwykły paracetamol.

Sen o Poznaniu

Mam taki nawracający sen każdego grudnia. Sen o Poznaniu. Sen o miejscach i ludziach, którzy odcisnęli na moim życiu piętno. Grudzień w ogóle jest smutny. Udaje radosny, stroi się w światełka i świecidełka, ale tak naprawdę stoi i przełyka łzy. Że znowu jakiś koniec. Że driving home for xmas i last xmas I gave you my heart. I że zawsze tak było. Ludzie życzą sobie radosnych świąt, ale prawie każdego, na widok choinki i karpia, gdzieś tam ściska w środku.

Mnie ściska bo znów kolejny rok daliśmy radę. Bo cały ten rodzinny burdel jest jak pociąg z radioaktywnym ładunkiem, jak się wypierdoli to nie bardzo jest co zbierać. I każde święta, a potem każdy nowy rok to kolejna stacja. Pasażerowie są, ładunek jest, maszynista najebany, ale daje radę. Nie wiadomo co dalej, ale „ten pociąg nie pojedzie jeśli ty w nim nie będziesz”.

I w tym grudniu zawsze przypominają mi się wszystkie minione grudnie w Poznaniu. Żadnych innych miesięcy nie pamiętam. Może letnie jeszcze. Może bez i konwalie w maju. Może jarmark świętojański w czerwcu. Ale ten grudzień z detalami. Pamiętam jakie kolczyki nosiłam jak kupowałam prezenty pod choinkę w podstawówce i jaką sukienkę miałam na sobie, gdy szłam w grudniowy wieczór do radia, odwiedzić Grabaża. Oraz jak wyszłam z tego radia, oszołomiona, a śnieg wirował w świetle latarni na Piekarach. Widzę wciąż te płatki. Jak spadają. Pamiętam pasterki w zimnym kościele Wszystkich Świętych. Muzykę w radiu. I że nie mogłam słuchać King Crimson, Frankie goes to Hollywood ani „Mojej i twojej nadziei”, bo serce i dusza rozpadały mi się na kawałki. Pamiętam smutek. Koncerty. T. Love w poznańskim Tropsie, po którym Muniek został na dyskotece i tańczył do D.J. Bobo. Pamiętam D.J. Bobo.

Co roku nie wiem czego sobie życzę. To znaczy wiem. Życzę sobie żeby ten pociąg się nie wykoleił. Niech jedzie, szybko, wolno, obojętnie. Ale do przodu. Z drugiej strony pociąg z Krakowa do Zakopanego jedzie raz do przodu raz do tyłu, żeby wspiąć się coraz wyżej i dotrzeć do docelowej stacji. Więc może po prostu niech jedzie.

W czwartek mam pracowe Christmas party, po którym nie wracam do domu. NIE. WRACAM. DO. DOMU. Ogólnie jestem podekscytowana niewiadomoczym. Czekam na coś. Czuję to w powietrzu. Atmosferę ekscytacji i oczekiwania na zmianę. Oczywiście w styczniu oklapnę i będę wkurwiona, że po raz kolejny dałam się wkręcić w cały ten komercyjny xmasowy bezsens nadziei na lepsze jutro. 

fullsizeoutput_14dc

(choinka namalowana przez Olę)

Prezenty mam. Menu na święta też. Zaczęłam prowadzić Bullet Journal i trochę się czuję jakbym wracała do złotych myśli z podstawówki. Jak ma na imię twoja sympatia. Dzieci ogłosiły, że nie chcą w przyszłym roku po raz czwarty jechać do Portugalii, więc trochę byłam w żałobie. Ale potem wymyśliłam objazdową Kotlinę Kłodzką i humor mi się poprawił. Jestem fanką Kotliny Kłodzkiej. Więc mam do opracowania projekt gdzie, po co i na jak długo (w zasadzie tylko muszę odszukać pamiętnik z bodajże 1994 gdzie całą tę wyprawę już odbyłam i opisałam). Międzygórze, Śnieżnik, Góry Stołowe, podziemia w Kłodzku, Książ. Jak ktoś ma namiar na jakąś ciekawą bazę wypadową, żeby wszystkie te miejsca ogarnąć to proszę dać znać. 

Postanowień noworocznych nie planuję, mapy życzeń czy tam marzeń więcej nie robię. Jak jeszcze raz ktoś mi powie, że to działa to mu jebnę. Nie działa. Na tegorocznej miałam Lewandowskiego i Grosika jak wygrywają mistrzostwa świata. Chuja wygrali. Nie działa. 

W ramach katowania się tą przeszłością i grudniowym Poznaniem wróciłam do Noelki. Spodziewałam się, że blech, ale czytam z rozrzewnieniem, może dlatego, że jeszcze nie ma na świecie irytujących dzieci sióstr Borejko. A może dlatego, że to święta 1991 i ja tam wtedy byłam, a pani Musierowicz z fotograficzną dokładnością opisuje tamten Poznań. I wigilia pod Kaponierą.

Więc jak wam będzie smutno przy wigilijnym stole, to pomyślcie, że mi też. Bo Boże Narodzenie to nie są radosne święta. To święta z wpisaną w swoje dni tęsknotą. Za tym co minęło. Za tym co będzie. Za tym co nigdy nie nastąpi. Za tym co straciliśmy i za tym co zyskamy. 

Oraz dziękuję, że nieustająco jesteście i czytacie. Ten blog to moje oczko w głowie i ukochane dziecko (nie mówcie moim dziewczynom). Rzadko czytam co w przeszłości napisałam, ale lubię myśleć o tym miejscu jako o czymś co stworzyłam od zera i co naprawdę lubię robić, a Wy – mam nadzieję – czytać.

„Przed chwilą o tym śniłem
Że na jakimś dworcu wszystko zostawiłem
Niewiadomy niepokój obudził mnie
Dlatego teraz siedzę i piszę
Ale żadne słowa tego nie opiszą
Co poczuć może człowiek ciemną jesienną nocą
Dlatego już kończę ten list
Listopad 1993”

Kult

I’m grand

Dzisiaj moi drodzy notka, której napisanie planowałam od wieków. Angielskojęzyczne zwroty, które używane przez Irlandczyków, oznaczają kompletnie coś innego, niż wynikałoby to z google translator i z logicznego myślenia. Przejechałam się na tym nieskończoną liczbę razy, opowiadając np z detalami i w szczegółach swoje poranne samopoczucie zdezorientowanym ajriszom, którzy – rzucając mi w przelocie w biurowej kantynie „How are you” – chcieli po prostu się przywitać, a nie wysłuchać narzekań na wyspiarską pogodę, korki i kaca giganta, z którym się zmagam. 

Z czasem ogarnęłam, że na pytanie „How are you” (wersja dla zaawansowanych lub zabieganych: „Howiya”) należy odpowiadać krótko, zwięźle i w podobnym tonie: „I’m grand/ good/ fine” i w żadnym wypadku nie wdawać się w dyskusje o dzieciach, polityce, irytującym współmałżonku lub szefie – debilu. Zaznaczam, że na how are you, zawsze wypada odpowiedzieć identycznym pytaniem zwrotnym, bo inaczej wyjdziemy na nieokrzesanego chama, Irlandczycy i tak nam odpowiedzą „good, good”, a my – bez rzuconego pod ich adresem howiya – poczujemy się głupio i nie na miejscu.

keep-calm-it-ll-be-grand

Inne sformułowania, którymi mieszkańcy zielonej wyspy mogą nas chcieć powitać to „Any craic?/ what’s the craic?” (craic to celtyckie słowo najbardziej zbliżone do angielskiego „fun”), „what’s the story” (nie wymyślamy na poczekaniu żadnej story, błagam), „how’s it going”, „how are you feeling” albo (jak ktoś jest już bardzo zmęczony, ale nie chce wyjść na gbura) „alright?

Najlepszą i najbardziej irlandzką odpowiedzią na wszystkie powyższe pytania/ powitania, wyspiarskim zdaniem – kluczem, którym opiszemy prawie wszystko – każdą emocję, każdy stan ducha i każde wydarzenie, w którym uczestniczyliśmy jest magiczne:

I’M/ IT’S GRAND, lub wersji dla gaduł: SURE, I’M/ IT’S GRAND. Czyli:

Jest ok. Nie jest ok. Jest do dupy. Mam dosyć. Mogłoby być lepiej.  Nie chce mi się gadać. Jestem zmęczona. Jest fajnie. Jest beznadziejnie. Ujdzie w tłoku. Obleci. GRAND ma ten szczególny podtekst, który informuje, że co prawda nie jest najgorzej, ale to jak jest, jest kosmicznie dalekie od naszych prawdziwych oczekiwań. Czyli jeśli na pytanie „How was your weekend” ktoś nam odpowie „It was grand” to odpowiedź należy odczytać następująco: W miniony weekend nikt nie umarł, nie spalił nam się dom, nie było powodzi i nie zepsuł się samochód. Jednocześnie nie zostało nam podane śniadanie do łóżka, dzieci wyły od rana do wieczora, deszcz napierdalał w poziomie oraz po raz kolejny nie trafiliśmy szóstki w lotto. It was grand. Po prostu. 

GRAND użyte w rozmowie z kimś kto jest naszym przyjacielem może skłaniać do kolejnych pytań, bo sugeruje lekki smutek i ból przemijania, natomiast GRAND użyte w rozmowie z nieznajomym lub usłyszane przy biurowym ekspresie do kawy oznacza GRAND i koniec. I nie drążymy. 

Inne zastosowanie grand może oznaczać „dzięki, nie potrzebuje pomocy”, zwłaszcza w odpowiedzi na pytanie „are you ok?” (czy mogę ci jakoś pomóc) i tej formy możemy również użyć w odniesieniu do naszego interlokutora, który z dobrego serca proponuje nam jakąś przysługę, ale my jej w danej chwili nie potrzebujemy. 

– I’m going to the shop, will I get you anything?

– No, you’re grand

– Do you need any help with this task?

– Thanks, I’m grand.

Najbliższe GRAND w kontekście emocjonalnym jest FINE. Are you ok? Yeah, I’m fine. Czyli: I’m not really fine, ale takie jest życie i nic na to nie poradzisz. Fine, jako FINE!!! w rozmowach damsko – męskich oznacza natomiast dokładnie to samo co po polsku: spierdalaj/ nie odzywaj się do mnie. 

I jeszcze do tej samej grupy tekstów możemy zaliczyć „not too bad”. Not too bad czyli o niebo lepiej niż grand/ fine, nasz Irlandczyk jest pod mega dużym wrażeniem, ale oficjalnie tego nie przyzna. Ogólnie jeśli pracy, którą wykonaliście zostaje przez innych oceniona na not too bad to możecie się poklepać po ramieniu, bo spisaliście się zajebiście dobrze. 

Rozmawiając z wyspiarzami, często można usłyszeć: I will, yeah. Nie dajcie się zwieść. Dosłowne tłumaczenie tego zwrotu to: zapomnij, nigdy tego nie zrobię. Ajrisze potrafią powtarzać to w nieskończoność, a napływowa ludność głupio wierzy, oczekując aż obietnica zostanie spełniona. 

Mój absolutnie ukochany irlandzki zwrot to: GO AWAY! (lub, w relacjach z kimś bardzo zaprzyjaźnionym: FUCK/ FECK OFF!!!). Nie, nie. Wbrew pozorom nie należy kończyć konwersacji, iść sobie, obrażać się i zrywać znajomości. Oba zwroty to wyraz maksymalnego zainteresowania słuchacza tym, o czym aktualnie opowiadamy. 

– I met Pierce Brosnan yesterday (tak btw czy ktoś jeszcze tu pamięta gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach spotkałam w Irlandii Pierca Brosnana???)

– FUCK OFF!!!! W wolnym tłumaczeniu: Pierdolisz? Naprawdę??? Gdzie??? Jak??? Kiedy? Jak wyglądał????

Równie często możemy usłyszeć dwa zwroty: „That’s gas” (to jest strasznie śmieszne/ zabawne) jak i „bollox”, które użyte w zdaniu oznacza bullshit, a jako wykrzyknik, po tym jak np spadła nam na nogę cegła, najbardziej zbliżone jest do naszego swojskiego „kurwa!”

No i irlandzki sposób kończenia rozmów przez telefon.

Polacy mówią bye i rozłączają się, podczas gdy ajrisze przez następny kwadrans trzymają jeszcze słuchawkę przy uchu, żegnając się „bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye. Bye” 

Może ktoś z czytających mnie lokalsów dorzuci jeszcze jakieś zwroty?

Polska

Świętować urodzin ojczyzny nie miałam czasu, bo walczyłam z wszami. Kto sam walczył (będąc rodzicem trzech córek z włosami sięgającymi tyłka) ten wie i rozumie. Wszystko poszło w odstawkę, weekend do kasacji, a o rogalach marcińskich przypomniało mi się jak zobaczyłam puste po nich pudełka w polskim sklepie. Ale potem, jadąc do pracy i płynąc przez biało czerwone wpisy na fejsbuku nie mogłam się nie zadumać.

Że dla mnie Polska to waniliowy serek homogenizowany, który mama przynosiła na śniadanie po nocnych zmianach w hotelu Poznań (można go było kupić albo o 6 rano albo wcale). To mleko ze srebrnym kapselkiem i visolvit w proszku, o którym legenda głosi, że ktoś go kiedyś rozpuścił w wodzie. 

Polska to wycieczki klasowe i kolonie – kraj zjechany wzdłuż i wszerz, autobusy „ogórki” bez badań technicznych i noclegi w miejscach, których kontrola i inspekcja zapełniłaby dziś harmonogram programu „Uwaga” przynajmniej na pińcdziesiąt tygodni do przodu.  

Polska to nocne powroty przez zimowy Poznań z Eskulapa, z koncertów prawie każdej awangardowej polskiej kapeli, która grała między 1993 a 1997 rokiem. Polska to Kult. T.Love. Myslovitz. Hot Water. To „Poznańskie Dziewczęta” i „Ezoteryczny Poznan”. Wilda, na której mieszka szatan. 

To studenckie wyjazdy na Sylwestra, zamarznięte rzęsy po nocy spędzonej na dworcu w Kłodzku przy temperaturze -25 stopni. To bałtyckie plaże, gofry z bitą śmietaną i smak najlepszych na świecie frytek kupowanych w przydrożnych budkach. To kolorowa oranżada w woreczkach i zapiaszczone jagodzianki z poprzyklejanymi do nich osami. Ogniska i zachody słońca.

Zrzut ekranu 2018-11-13 o 16.17.56.png

Polska to zrywany w maju bez i konwalie oraz kupowane na tony aromatyczne truskawki z Rynku Bernardyńskiego. Państwowe ogródki działkowe i uprawiane na nich porzeczki oraz agrest, zjadane prosto z krzaka.

Polska to szkolne wyjazdy na wykopki, zamiatanie jesiennych liści wierzbowymi miotłami, czereśnie zbierane prosto drzewa, do kobiałek.

To pierwsza praca zarobkowa – sprzedawanie Expressu Poznańskiego, po szkole, wieczorami, pod Okrąglakiem i delikatesami Kasia. To prawo jazdy, robione na maluchu i „egzaminacyjne” pytanie instruktora czy aby na pewno nie zamierzam po jego otrzymaniu sama jeździć samochodem po mieście.

To Chodzież i Stęszew lat 80-tych. Dom u babci ze studnią i wychodkiem w ogródku. To „Filipinka”, „Płomyk” i „Świat Młodych”. Guma Donald z obrazkiem. Kajko i Kokosz, Jonka, Jonek oraz Tytus.

Polska to Tatry, które zmieniły mnie i moje życie. Jazda zimą, maluchem z Poznania do Nowego Targu. Moment, w którym po raz pierwszy zobaczyłam Morskie Oko. To wyprawy w ciemno z plecakiem w Bieszczady, Karkonosze, do Kotliny Kłodzkiej i w Góry Świętokrzyskie. To Wawel, Książ, Gniew, Malbork. 

Polska to serial „Dom” i komedia „Miś”. „Rodzina Leśniewskich” i „Karino”. „Seksmisja”. Teleranek i 5-10-15. Kulfon i Żaba Monika. Kmicic i Pan Wołodyjowski. Stanisław Wokulski. 

Polska to szkoła sportowa i IX LO w Poznaniu. Akademia Ekonomiczna. Radio S. Jarmark Świętojański. Lody u Brody. 

Polska to gotowane na parze i muślinowej ścierce pyzy, domowy bigos i bożonarodzeniowe makiełki. Kogiel mogiel i kupowane w Peweksie lub przywożone „z zachodu” czekolady. Zwijane w kulkę sreberka. 

W końcu Polska to Robert Lewandowski. Ekstaza po pierwszym w historii wygranym meczu z Niemcami, łzy do późnej nocy, po karnym Kuby. Polska to Adam Małysz, który chciał zostać dekarzem. To Kamil Stoch, który skakał przy świeczkach z dachu. To kraj gdzie za oknem zimowo zaczyna się dzień, po sobotnich balach chodniki zarzygane, a wiosna spaliną oddycha. 

Polska to kraj, który zostawiłam za sobą i którego nigdy nie opuściłam. 

Chciałabym żeby kiedyś w przyszłości, gdy nas już nie będzie, moje dzieci, lub dzieci moich dzieci, mogły z dumą mówić swoim dzieciom, że w ich żyłach płynie polska krew. 

Chciałabym żeby Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy.

Sto lat, Polsko!

Bohemian Rhapsody

Poranek 25 listopada 1991 byl jednym z tych, ktore mialy zapoczatkowac cala lawine zdarzen. Oczywiscie to tu i teraz dorabiam do tego teorie przyczynowo – skutkowa, ale kto wie gdzie bym byla dzisiaj, gdyby nie to, co sie wydarzylo wtedy.

Tamtego dnia siedzialam w lodowatej kuchni (wiecznie niedogrzana stara kamienica w centrum Poznania), na lodowce stal Kasprzak, gralo radio. Na 8 szlam do szkoly, na pierwsze dwie godziny polskiego. Nagle spiker (tak drogie dzieci, SPIKER, nie zaden radiowy DJ) oglosil, ze poprzedniego wieczoru, w Londynie zmarl Freddie Mercury, a ja zamarlam wpol gestu. Wciaz widze te scene, naprawde. Zimne swiatlo kuchennej jarzeniowki. Odrapane sciany. Przykryty cerata stol. Starego kasprzaka, przy ktorym (w trakcie majacych nadejsc lat) przesiedzialam tyle nocy, wydzwaniajac do radiowych konkursow. Tak samo jak widze tamto sloneczne, niedzielne, letnie popoludnie, gdy wrocilam znad jeziora Maltanskiego z roweru, a mama mi oglosila, ze umarla ksiezniczka Diana.

34133BA9-329E-4611-AEFB-1C3CCFC39B01

Pojechalam w koncu zdolowana na ten polski do IX LO, autobusem 74. Uwielbialam swoja licealna polonistke. Balam sie jej jak ognia, ale byla moim najwiekszym autorytetem tamtych lat. Wszystko co nam powiedziala i czego nas przez te 4 lata nauczyla, zapamietalam na cale zycie. No wiec siedze na tym polskim, ona wchodzi, rozsiada sie, otwiera dziennik, od razu pada haslo czy slyszala ze Freddie nie zyje, a ona, ze tak i ze wcale jej go nie zal, bo SAM SOBIE BYL WINNY.

BUM! Caly autorytet w jednej sekundzie poszedl w pizdu. Dzis oczywiscie wiem dokladnie co miala na mysli, ale wtedy z oburzenia chcialam wstac, wyjsc i wiecej nie wrocic. I ze jak ona tak moze. Bez serca.

W kolejnych miesiacach swiat dostal pierdolca na punkcie Queen, a ja sie do tego szalenstwa przylaczylam. Cala dyskografie mialam na pirackich kasetach, do tego zestaw bookletow z tekstami wszystkich piosenek. Znalam kazdy kawalek Queen na pamiec. Do dzis je znam. Angielski po tym przyspieszonym kursie poszybowal mi co najmniej kilka levelow do gory, bo mozolnie tlumaczylam te teksty ze slownikiem w reku, linijka po linijce. Teraz jak o tym mysle, to pusty smiech mnie ogarnia. Nie bylo internetu, nie bylo natychmiastowego dostepu do piosenek, tekstow, plyt, filmow koncertow. Nie bylo google translate. Nikt nie zrozumie ile wysilku kosztowalo zdobycie dostepu do kaset video z zarejestrowanymi koncertami Queen. Nikt, kto sam kiedys nie walczyl o cos, co bylo w normalnym obrocie nieosiagalne. Pochlonieta szalenstwem dowiedzialam sie (bez internetu, jak, JAK?), ze w Londynie dziala miedzynarodowy, oficjalny fan club Queen. Roczna oplata za bycie czlonkiem wynosila 10 FUNTOW. Kurwa. Nie pamietam kursow walut z 1991 roku, ale zapewne musialam sprzedac polowe wyposazenia mieszkania i kota, zeby kupic te funty w kantorze. Pamietam ten banknot, mam go normalnie przed oczami. Powiew wielkiego swiata. Krolowa na papierku.

Pani na poczcie nie miala zielonego pojecie o tym, jak przetranswerowac te pieniadze na londyskie konto. Nie ma takiego miasta jak Londyn. Pomijam, ze nie dalo sie po prostu przyjsc ze zlotowkami i wplacic, musiala byc waluta kraju docelowego. Ostatecznie sie udalo, a po kilku tygodniach niecierpliwego oczekiwania nadeszla do mnie przysylka z czarna karta czlonkowska ze zlotym logo QUEEN i kwartalnym biuletynem. Nie da sie opisac ile to znaczylo dla, wychowanej na siermieznym komunistycznym „Dzienniku Ludowym”, licealistki. Sam fakt, ze ta sama przesylka, ktora trzymalam w reku byla wczesniej w LONDYNIE. Rownie dobrze mogla byc na ksiezycu.

Sluchajac tego Queen oszalalam na punkcie Briana Maya i – ogolnie – Wysp Brytyjskich. Kolosalny wplyw miala tez pewnie kolejna licealna nauczycielka, tym razem angielskiego (bylam na profilu z rozszerzonym angielskim), ktora w dupie miala oficjalne podreczniki do nauki jezyka i uczyla nas z pokserowanych ksiazek z orygnialnych kursow z UKa. Ten Londyn sie wiecznie przewijal.

Ten etap mojego zycia skonczyl sie brutalnie rok pozniej, gdy po raz pierwszy w radiu spotkalam Grabaza i wyidealizowany wizerunek Briana Maya rozplynal sie w oparach londyskiego smogu doslownie w ciagu dni. Ale wplyw na cale moje zycie mial kolosalny. Kolejne lata spedzilam na marzeniach o podrozy do Anglii. Skonczylam liceum, studia, poszlam do pracy, zauroczenie nie mijalo. Okazja nadeszla w 1999 roku gdy po raz pierwszy wywalono mnie z pracy (potem mnie wywalono po raz drugi, zeby sobie nikt nie myslal, ze tak latwo mi wszystko przychodzi i ojej). Po pierwszym wylocie, wkurwiona, pomaszerowalam prosto do biura podrozy Itaka i za wszystkie posiadane pieniadze wykupilam objazdowa wycieczke po Anglii, Walii i Irlandii. Autobusem. Te wycieczki Itaka miala wywieszone w witrynie, przed ktora debatowalam godzinami, czytajac opisy miejsc, do ktorych podrozowali. Wyobraznia dzialala i widzialam tych wszystkich druidow, celtyckich bogow i irlandzkie wrozki na wrzosowiskach.

Wycieczke, ktora byla wycieczka mojego zycia i ostatecznie przesadzila o calej mojej przyszlosci, opisywalam juz kiedys na blogu. Jak ktos bardzo pragnie aby przywrocic te notke, to prosze pisac, poszukam.

W duzym skrocie przezylam 9 najbardziej zajebistych dni w zyciu, na Wyspach trafilam na jakas pogode stulecia i dlugo potem otrzasalam sie z szoku, gdy po wyemigrowaniu okazalo sie, ze to nie norma tylko pogodowa anomalia, a w Limerick o 5 rano pilot Itaki uczyl mnie prowadzic wycieczkowy autokar.

Po powrocie, cala slomianke nad biurkiem wytapetowalam zdjeciami z Irlandii. Bo to Irlandia urzekla mnie najbardziej. Nie Londyn, w ktorym chyba tylko ukleklam przed Big Benem. Potem wrocilam, wylecialam z pracy po raz drugi, a po roku, 300 wyslanych CV i nietaktownej propozycji wlasnego taty, ze moze tak bym wyjechala do Niemiec pracowac, pomyslalam, ze pracowac tak, ale nigdy u Niemca.

Irlandia, tam jest moje miejsce, tam zostalo moje serce i tylko tam bede naprawde szczeliwa ❤

Wiec chyba jasno i wyraznie widac, ze gdyby nie Freddie….

Teraz o filmie.

Film jest jednoczesnie bardzo dobry i bardzo slaby. Ma nieprawdopodobnie fenomenalne, wciskajace w fotel i zapierajace dech momenty, gdzie czlowiek po prostu znika, zdominowany muzyka, ogranymi po tysiackroc, znanymi kazdemu na wylot i do porzygania kawalkami, ktore – w kinie z sensownym dzwiekiem – rozwalaja krzesla, sciany i publicznosc w drzazgi. I ma nudne i ciagnace sie dluzyzny, przeciagniete sceny, z ktorych nic nie wynika i ktore nie posuwaja akcji nawet o milimetry do przodu. Temat jest ogarniety po lebkach i – nie oszukujmy sie – na odpierdol i gdyby nie Rami Malek, czlowiek niewiele by sie nowego o Freddiem dowiedzial. Malek nie gra Freddiego, on JEST Freddiem, do samego srodka, do flakow i trzewi, do glebi serca, ktore nigdy nie zaznalo spokoju, prawdziwej milosci i zrozumienia. Nigdzie nie umiem znalezc informacji kto spiewa na tym filmie. Czy dzwiek i glos Freddiego sa podlozone? Moze ktos wie, to niech mi powie, chociaz i tak nigdy nie uwierze, ze spiewa aktor. Reszta obsady tez jest zajebista, Brian May w szczegolnosci dobrany idealnie. Zal mi, ze film konczy sie w tym momencie, w ktorym sie konczy, a nie ciagnie historii dalej, ale mysle, ze to jedna z tych produkcji, ktore bede doceniac coraz bardziej przy kazdym kolejnym ogladaniu. Jesli pojdziecie to zwroccie uwage na scene w szpitalu, choc ostrzegam, ze boli przy niej serce. I scena nagrywania Bohemian Rhapsody, przy ktorej z kolei mozna poplakac sie ze smiechu. Nie jest to filmowe arcydzielo (muzyczne jak najbardziej), nie jest to film dekady ani nawet roku. Rozumiem rozczarowane recenzje, ale nie czytajcie ich – tak jak ja – przed seansem. Nie czytajcie ich w ogole. Idzcie, a obiecuje, ze wyjdziecie zalani lzami, spiewajac „and we’ll keep on fighting till the end”.

 

Silver lining

Ponieważ znowu, po raz ochnasty, nie udało mi się coś, o co walczę od wielu lat, to postanowiłam się poużalać. Że lajf nie jest fer, co oczywiście wszyscy wiemy, ale że lajf to również droga od porażki do porażki z zerową gwarancją głównej wygranej. I że jak Kamil Stoch powiedział, że trzeba sto razy przegrać żeby raz wygrać, to samą prawdę powiedział, a nie że gadał co mu trener albo sponsor kazali. Potem ogarnęłam jak się czuje Lewy jak wychodzi na boisko raz za razem, mecz za meczem, zgrupowanie za zgrupowaniem, Robben mu nie podaje, ślepy Milik nie trafia do bramki z pinciu metrów, gole nie padają, naród gwiżdże, hejterzy triumfują.  Lata lecą, do końca kariery coraz bliżej, spektakularnych sukcesów brak. A on nadal wychodzi i robi swoje, chociaż mógłby powiedzieć spierdalajcie, i się obrazić. 

Więc w ciągu dalszym ponurych rozmyślań doszłam do refleksji, że są rzeczy i sprawy nie do ogarnięcia, nie do wygrania, a zwycięstwem jest to, że następnego dnia po porażce stajemy po raz kolejny w szranki, żeby znów polec. Macierzyństwo może być takim barwnym przykładem, ale jest ich więcej. I nie dam już sobie wmówić, że wystarczy BARDZO CHCIEĆ. Nie wystarczy bardzo chcieć. Nie wystarczy się zajebiście starać. Nie wystarczy wierzyć w siebie żeby się udało. Pozytywne myślenie też gówno daje. Nikt o tym jak zwykle nie mówi, bo historie codziennych upadków nie ukoronowanych spektakularnym sukcesem nie są medialne. Nie sprzedają się tak dobrze, jak opowieści tych, którzy wygrali życie i mogą powiedzieć, że to wszystko dlatego, że się nie poddawali i nie tracili wiary w siebie. Gówno. Ściema z gatunku, że uśmiech dziecka wszystko wam wynagrodzi, a wielką miłość spotkacie właśnie wtedy, gdy przestaniecie jej wyglądać. Możecie jej nigdy nie spotkać, naprawdę. Nie w takiej formie, jaką macie w głowie. Ale możecie trafić na kogoś kto was zawsze rozbawi. I może się okazać, że na tym właśnie polega miłość na całe życie. Że śmiejecie się przez łzy, opłakując stratę mitycznego uczucia które was ominęło.

Mam w życiu tak, że generalnie kiedyś tam w końcu dostaję to, na czym mi zależy, ale nigdy wtedy, gdy bardzo i zajebiście tego chcę i gdy robię wszystko żeby to osiągnąć. Bo po co. Cel przychodzi po latach, często po dekadach. Sam, bez wysiłku i mimochodem. Gdy emocje już opadły i już mi nie zależy. Gdy odpuściłam i przestałam się starać. Gdy zrezygnowana wzruszam ramionami i myślę sobie, że teraz to nic mi po tym, że chciałam WTEDY i że WTEDY dałoby mi to takie zajebiste poczucie spełnienia i samozrealizowania. Przypięłoby mi skrzydła, pozwoliło uwierzyć, że marzenia się spełniają. Nie wiem. Może zaraz się okaże, że wszyscy mają inaczej. Że bardzo się starają, walczą do końca i wygrywają, gwiazdki spadają im z nieba, a ja się niepotrzebnie nad sobą użalam i poddaję w połowie drogi. Chociaż się przecież nie poddaję, bo wstaję codziennie, żeby się znów na nowo potknąć. Ale dopada mnie ta myśl, że pewne cele nie zrealizują się nigdy i trzeba będzie z tym żyć albo przedefiniować definicję zwycięstwa na taką, która jest loser friendly. Tak, wiem że nie cel jest ważny tylko droga co do niego prowadzi. Ale drogę wybieramy ze względu na cel więc to trochę jakby błędne koło. 

Z innej beczki to jestem kompletnie uzależniona od programu „Ślub od pierwszego wejrzenia” i nawet nie udaję, że w ogóle mnie ta telewizyjna szmira nie obchodzi i oglądam niechcący, bo się przypadkiem oparłam o pilota, tylko cały dom wie, że w poniedziałek o 21:30 ma być cisza i spokój bo mama analizuje ludzkie charaktery. I naprawdę jestem zafascynowana jak oni znajdują takich fajnych facetów i tak kompletnie popieprzone laski, które oczekują niewiadomo czego, a potem kręcą nosem. I ci faceci naprawdę się starają, a księżniczka jedna z drugą zamiast to zauważyć, to płacze, że wybrali jej rudego zamiast ognistego bruneta. Albo że ona była już w dwóch nieudanych związkach i teraz nie będzie zabiegać o faceta i to on ma się starać i domyślać o co jej chodzi. A on wprost mówi, że nie umie czytać w myślach bo nie jest cholerną wróżką. No nie wiem. Sama uważam proces komunikowania się z facetami za tysiąc razy prostszy od relacji z kobietami. Facet mówi to co myśli. Nie kombinuje. Rzadko korzysta z poczwórnie złożonych podtekstów. Jak milczy to milczy, a nie że jest obrażony. A jak mówi, że nic się nie stało to naprawdę kurwa nic się nie stało, a nie że mam spierdalać bo nie potrafię rozszyfrować z westchnień, co zrobiłam nie tak. 

Oraz Karolak w Ameryka Express. Ani przystojny ani aktor stulecia. A tu co go oglądam to omg. Nie gra nikogo i jest zajebisty. Serce normalnie szybciej bije, jak kiedyś przy Olbrychskim jako Tuhaj Beju albo potem Kmicicu. Kto by pomyślał. 

Jest takie powiedzenie, że every cloud has a silver lining (ja je lubię w wersji odwróconej, że every silver lining has a cloud). I taki właśnie był ten dzień…

Ice Queen

“Ty to jestes jednak prawdziwa Ice Queen” powiedzial mi ostatnio pracowy kolega. Nie palnelam go w ucho linijka, jako iz:

a) lubie go i wiele nudnych biurowych godzin przetrwalam tylko dzieki naszym wielogodzinnym i wielopoziomowym konwersacjom na pracowym gadu – gadu (komunikator normalnie identyko jak GG, tyle ze bez sloneczek)

b) mial racje

Potem przypomnialo mi sie, ze tym samym tytulem obdarzyly mnie kiedys wlasne dzieci (chociaz moze to byla zla macocha z „Kopciuszka”?) i zaczelam sie nad tym zastanawiac.

Problem z ktorym borykam sie cale zycie. „Czemu jestes taka wkurwiona?” Nie, nie jestem wkurwiona, po prostu moj ryj wyglada tak na co dzien, naprawde. Zostalam defaultowo obdarzona wyrazem twarzy, ktory powoduje, ze dorosli decyduja sie profilaktycznie do mnie nie zblizac, dzieci uciekaja na moj widok z krzykiem, a male pieski, rozpaczliwie skomlac, szukaja schronienia u swoich wlascicieli. Co ciekawe od zawsze, ale to od zawsze przyciagalam pijakow. Peron, poczekalnia, kolejka pelna ludzi, wtacza sie koles na bani, a ja moge miec 100% pewnosci, ze podejdzie do mnie i zacznie pogawedke. Moze w pijanym zwidzie potrafi przejrzec na wylot moj mur z lodu, a moze wie, ze nie powiem mu, ze ma spierdalac.

471FD825-24B7-4CF8-B7AB-DD12ED9BF3A0Strasznie sie w ogole tym kiedys przejmowalam, bo co odpowiadac ludziom na pytanie dlaczego jestem wkurwiona skoro nie jestem. I przekonywac wszystkich, ze wszystko jest ok, a ja jestem w swietnym humorze tylko, zwyczajnie, w tym momencie nie chce mi sie gadac. I moze w takim razie powinnam cwiczyc yoge twarzy, zeby rozluzniac spiete miesnie, albo poddac sie operacji plastycznej, albo chociazby namalowac sobie czerwona pomadka soczysty usmiech a la Joker, zeby wszyscy dali mi swiety spokoj.

Potem pomyslalam, ze to w zasadzie atut. W przedbiegach odpadaja wszyscy, ktorzy oceniaja po pozorach. Zostaja ci, ktorym chce sie spojrzec troche glebiej i ktorzy sie nie zrazaja brakiem  entuzjazmu, wylewnosci lub zerojedynkowmi odpowiedziami na zadane pytania. Odpadaja smalltalkowcy, ktorzy w dupie maja co im sie odpowie, a mowia glownie po to, zeby mowic. Odpadaja ci, ktorym z emfaza trzeba relacjonowac jak nam minal wieczor, co sadzimy o dziesiejszym cisnieniu atmosferycznym oraz ostatnim odcinku telewizyjnego talk show  i  w ogle jakie mamy plany na weekend, xmas, nastepne wakacje i reszte zycia. Prawda jest taka, ze Ice Queens czuja sie mega niekomfortowo w small czacie, ale staraja sie dostosowac, zeby za bardzo nie odstawac i nie straszyc  ludzi. Zawsze jednak oddychaja z ulga, gdy ich interlokutor sie znudzi i znajdzie sobie kolejna ofiare.

Jak zwykle lepsi w te klocki sa faceci, ktorzy szybciej i latwiej pojmuja, ze to, ze sie siedzi i milczy nie oznacza obrazy, wkurwu, okresu, klotni z facetem czy ogolnego popierdolenia tylko sygnalizuje chwilowa niekompatybilnosc werbalna z otoczeniem. PK (pracowy kolega) okresla te dni jako „non – talking days” i nie dopytuje sie idiotycznie dlaczego sie nie usmiecham, nie skacze, nie tancze kankana i nie rozmawiam ze wszystkimi, tylko podsyla mi smieszne linki. Osoba, ktora potrafi rozbawic Ice Queen w trakcie jej non talking days (zamiast sie obrazac, ze jezu a ta znowu wkurwiona) ma w jej swiecie specjalne miejsce. I nie, do Ice Queen, wcale nie trzeba sie dobijac tygodniami, zabiegac o jej wzgledy, przekonywac o swojej wyjatkowosci i zajebistosci, zeby tylko sie chciala do kogos odezwac. Ice Queen ogolnie lubia ludzi, ale kompletnie nie odnajduja sie w swiecie plotek i opierdalania wszystkim dupy. Ich wypowiedzi – czy to werbalne czy online rzadko sa naszpikowane emotkonami (po poczatkowej fazie ich naduzywania zeby tylko przekonac rozmowcow ze nie, naprawde nie jest sie wkurwionym) w zwiazku z czym zeby dotrzec do sedna wypowiedzi Ice Queen trzeba albo ja troche lepiej znac albo sie nie przejmowac jej wyrazem twarzy.

Teraz juz mam wyjebane. Tak wygladam i czesc. Moje serce nie jest z kamienia ani z lodu, a ze nie posiadam sparkling personality, ktora przekladalaby sie na usmiechy, serduszka, fajerwerki i poklepywanie swiata po ramionach, to juz trudno. Lubie byc sama i nie uznaje tego za wade czy tez czynnik, ktory dyswalifikowlaby mnie z funkcjonowania w grupie. Nie mam problemow z samotnym lunchem, spacerem lub wyjsciem do kina, tak jak nie mam problemow z grupowym wyjsciem na piwo. Lubie z kims milczec i lubie ludzi, ktorzy potrafia wspolmilczec nie traktujac ciszy jako wroga.

Ice Queen, ktora stara sie spelnic oczekiwania ludu co do wyrazu jej twarzy czesto ewoluuje w kierunku wioskowego glupka lub klowna, ktory za wszelka cene stara sie udowodnic swoja fajnosc. Efekty tego bywaja krotkowalofe, zludne i mizerne, wiec nie polecam.

Jak spotkacie nas swojej drodze Ice Queen to sie do niej usmiechnijcie. Ten banal nad banaly tutaj sprawdza sie 100%. Usmiech roztapia caly lod. Oraz nie pytajcie jej dlaczego jest wkurwiona. Jesli naprawde jest wkurwiona i was lubi to dowiecie sie o powodach wkurwu w pierwszej kolejnosci.