Wychowanie fizyczne cz. 2

Po koniec lipca ubiegłego roku byłam na levelu 12 i z ulgą myślałam o czekającej mnie 3-tygodniowej przerwie w ćwiczeniach, na czas wyjazdu do Polski. Miałam chodzić po górach i to miało wystarczyć. Pojechaliśmy, wszystko pięknie, wróciliśmy, zaczęło mnie boleć lewe ramię…

Co robi człowiek w pierwszym odruchu, gdy zaczyna go coś boleć? Przestaje się ruszać, bierze paracetamol czy inny painkiller i czeka aż samo przejdzie. Nie pytajcie jak, ale ubzdurałam sobie, że ból ramienia jest efektem kontuzji jakiej nabawiła się. ćwicząc z Jillian – 3 tygodnie wcześniej. Względnie spowodowałam go wniesieniem plecaka na Kasprowy. Nie pytajcie, skąd miałam te pomysły, naprawdę. Nie wykluczam, że do ziagnozowania kontuzji użyłam wujka Google, przecież nie będę szła do lekarza.

No więc nie ćwiczyłam, jadłam ten paracetamol i czekałam aż mi przejdzie.

Po jakimś czasie faktycznie przeszło – w ból tak intesywny, że paracetamol przestał przynosić jakiekolwiek efekty i zmuszona zostałam do wizyty u lekarza, który – beztrosko – przepisał mi silniejsze środki przeciwbólowe i wypisał skierowanie do szpitala (był październik).

W listopadzie złamałam nogę i tu też mam w zasadzie dygresję. Nie miałam prostego złamania, o nie, moja biedna strzałka i kostka poszły w drzazgi, do oglądania zdjęć rentgenowskich zwoływani byli wszyscy, ze sprzątaczkami włącznie, a pierwsze słowa jakie usłyszałam po operacji to było mrożące krew w żyłach: IT WAS MORE COMPLICATED THAN WE THOUGHT. Ok, thanks. Baj.

Nie będę się teraz rozpisywać, ale o irlandzkiej służbie zdrowia krążą takie legendy, że muszę im trochę honoru oddać. Wypadek wydarzył się w niedzielę o 9 rano (przewróciłam się na hulajnodze i uderzyłam tą nieszczęsną kostką w ogranicznik prędkości na osiedlowej drodze). Nie, nie jechałam 150/ godzinę, tylko poślizgnęłam się na kupce mokrych liści. Hulajnogi stabilne nie są, ze względu na małe kółka i materiał z którego są wykonane, nie jest to plastik, ale również nie jest to guma, która trzyma się podłoża dużo lepiej. Z chodnika (pod samym domem, do drzwi brakowało mi 100 metrów) pozbierał mnie sąsiad, który akurat w ten niedzielny poranek wybrał się do Lidla po bułki, więc w szpitalu na emergency wylądowałam 5 minut później. Dostałam morfinę i luz. Leżę, nóżką nie kiwam, bo podobno złamana. Serio, jak tak leżałam na tym chodniku i patrzyłam na tę wykręconą o 90 stopni kostkę, to naprawdę przez dobrą chwilę wierzyłam w to, że to się po prostu da odkręcić w drugą stronę i wszystko będzie jak było. No nic. Nie było. W szpitalu rentgen, lekarka mówi co się stało i obiecuje, że za 6 miesięcy wszystko będzie dobrze. Kurwa. Czy wrócę do pełnej sprawności, bo wie Pani, ja dużo ćwiczę z Jillian. Tak, na pewno. No ok. Nigdy nie miałam nic złamane więc nie mam pojęcia czy mówi prawdę czy ściemnia. Najbardziej i tak rozczulił mnie starszy pan salowy, który przewoził mnie na wózku na oddział przedoperacyjny i pocieszał, że mam się niczym nie martwić, bo za kilka miesięcy będę znów tańczyć. Czasami przy mega dramatach wystarczą naprawdę najprostsze słowa pocieszenia.

connolly.hosp_.sign_

Operacje miałam 48h później, tylko dlatego, że po kolejnym porannym obchodzie, na którym usłyszałam, że MOŻE dzisiaj uda nam się panią zoperować, a JAK NIE, to wróci pani do domu i poczeka aż będzie wolne miejsce w grafiku, wpadłam w histerie i wystraszyłam cały personel tak, że na bloku operacyjnym znalazłam się kwadrans później. Po operacji (pierwsza moja w życiu pod pełną narkozą, zatem pożegnałam się z PMem, wydałam dyspozycje co do „majątku” i wychowania córek, przekazałam mu wszystkie PINy i karty kredytowe) usłyszałam to co powyżej, więc ogólnie straciłam już nadzieję na powrót do jakiejkolwiek sprawności fizycznej, ever. Operowali mnie Irlandczycy, zatem należało się spodziewać, że złamaną kość zespolili zszywaczami i całość obwiązali pierwszą lepszą taśmą klejącą, żeby jak najszybciej pójść do pubu na pinta.

8 tygodni w gipisie było masakrą – psychiczną – głównie ze względu na to, że byłam pewna, że po zdjęciu gipsu okaże się, że kość poskładali nie tak jak trzeba, więc trzeba będzie łamać i operować od nowa. W kości płytka i siedem śrub, super. Królewna płytka i siedmiu śrubkoludków. Nie jestem optymistką, już mówiłam.

Po zdjęciu gipsu okazało się, że jednak, aleluja, wszystko gra (acz noga sztywna i jak nie moja i omg co teraz) zatem następny etap – fizjoterapia. W szpitalnym wydaniu wyglądała nastepująco – musi pani ruszać nogą jak najwiecej, bo inaczej nigdy nie odzyska pani pełnej sprawności. Proszę wrócić na kontrolę za 6 tygodni. Proszę ruszać stopą tak i tak. I tak jeszcze. Do widzenia.

Och, na miłość boską. Z własnej woli (i oczywiście za zgodą lekarza) ćwiczyć zaczęłam już w gipsie. Pilates i yoga w parterze. Noga w niczym nie przeszkadzała, a ja miałam poczucie, że nie marnuję czasu. Po zdjęciu gipsu (kolejne 6 tygodni w bucie ortopedycznym) dołączyłam steper (okazał się idealnym narzędziem rehabilitacyjnym dla złamanej kostki) i spacery – od kilkuminutowych, ale koniecznie codziennie. Gdy zaczynałam, miałam w kontuzjowanej stopie może 30% elastyczności, w porównaniu z drugą nogą. Kiepsko to wyglądało i naprawdę nie widziałam już siebie jako partnerki treningowej dla Jillian. Zresztą ambicje miałam i tak zredukowane do tego żeby móc normalnie, bez bólu chodzić, chuj z Jillian.

Dziś – po 9 miesiącach od wypadku i operacji – powiem tak: gdyby nie wyczuwalne pod skórą śruby – mogłabym nie pamiętać która noga była złamana. Jest tak jak było. Chodzę tak, jak chodziłam, ćwiczę tak, jak ćwiczyłam. Bez bólu, bez konieczności uważania na każdy ruch. Operował mnie chirurg sportowy – może temu zawdzięczam ten cud, bo inaczej tego nie nazwę.

Całość – czyli operacja i dochodzenie do siebie nie były bolesne, ale wkurwiające. Bezradne. Rozwleczone w czasie i bez spektakularnych efektów z dnia na dzień. Jak życie haha. Osobiście uważam, że pełną sprawność odzyskałam w dużej mierze dzięki jodze. Dzięki prostym i zwykłym ćwiczeniom, nie spaniu w pozycji odwróconego kruka czy coś tam. Ogólnie po 40stce joga zaczyna być tym elementem dzięki któremu ciało nadal podporządkowuje się wydawanym przez mózg poleceniom, ale o tym i o ramieniu już w następnym odcinku więc stej tjuned.

Wychowanie fizyczne cz. 1

Muszę zacząć w końcu te notki o ruchu po 40-stce, bo przemyślenia pchają mi się nachalnie do głowy i za chwilę już ich nie uporządkuję.

Ale od początku. W roku poprzedzającym ubiegłoroczny wyjazd do Zakopanego byłam chyba w jednej z lepszych form fizycznych od czasu urodzenia bliźniaczek.

Może cofnijmy się właśnie do tamtej ciąży, która od początku do końca była dramatem pod względem samopoczucia fizycznego i psychicznego i która rozpierdoliła mi wszystko, tak że składałam się potem do kupy przez kolejny rok.

Potem zaczęłam ćwiczyć z Jillian Michaels. Jillian to amerykańska trenerka personalna, która bardzo dużo w trakcie swoich programów krzyczy i przeklina i ludzie ogólnie dzielą się na tych którzy ją albo kochają albo nienawidzą i ci co mnie znają wiedzą, że ja zaliczam się do grupy numer jeden, z powodów następujących:

  1. Jillian jest konkretna i nie pierdoli modulowanym głosem o tym jakie ćwiczenia są cudowne, tylko każe ruszyć dupę, bo jak nie, to ona wyjdzie z telewizora i nam natrzaska
  2. Jest w moim wieku, czyli jest dla mnie dużo bardziej wiarygodna niż młodsze o dekadę lub dwie inne popularne trenerki (nic nie ujmując im ćwiczeniom, o czym później)
  3. Jest dowcipna i zabawna – wiele razy musiałam przerywać jej ćwiczenia żeby skończyć się śmiać z jakiegoś testu
  4. Nie jest nudna i monotonna – co ma kolosalne znaczenie jeśli ktoś ćwiczy do jej dvd kilka razy w tygodniu, przez wiele miesięcy
  5. Potrafi mnie zmotywować – nie do ćwiczeń – ale do WALKI O SIEBIE, o swoje życie, marzenia, dobre samopoczucie, tak jak nikt inny.

243e6ab42cdc3f15b7ece8a5eeff386b

Programy Jillian przerobiłam prawie wszystkie, od najpopularniejszego „30 day shred”, który ostatecznie plasuje się na mojej liście na ostatniej pozycji, jako najmniej ulubiony, do „The Body Revolution” (dwanaście 30-minutowych programów, rozłożonych w czasie na 3 miesiące), który ćwiczyłam bodajże od początku roku 2016 do wyjazdu do Zakopca właśnie. Dlaczego nie lubię „30 day shred”? Bo jest skróconą wersją „The Body Revolution” dla tych mniej cierpliwych, plus są w nim ćwiczenia których nienawidzę z całego serca, a ćwiczenie czegoś co budzi żywiołowy wstręt to pierwszy krok do zaprzestania ćwiczeń w ogóle. Aczkolwiek, gdyby ktoś po lekturze tej notki chciał przetestować o czym ta sistermoon tyle nawijała, to polecam „30 day shred” z całego serca – bo jest zajebistą wizytówką Jillian, plus dwa pierwsze levele są na youtube (tylko proszę potem nie pisać z pretensjami, ze ktoś następnego dnia nie może usiąść na kiblu albo wejść po schodach).

Wiele razy robiłam skoki w bok i próbowałam innych DVD – od Ani Lewandowskiej, której programy – najzwyczajniej w świecie – za bardzo mnie męczyły, po Chodakowską, której Skalpel nieodmiennie za każdym razem kończyłam na 7 minucie bo dalej mięśnie nóg odmawiały mi posłuszeństwa (plus cholera mnie brała, jak ona tak przerzucała te włosy z ramienia lewego na prawe i ton głosu w ogóle jej się nie zmieniał, bez względu na to jak skomplikowane było ćwiczenie). Zawsze z podkulonym ogonem wracałam do Jilian. Jillian miała zadyszkę, albo mówiła, że wie, że ja już nie mogę wytrzymać, ale mam się nie poddawać, bo na pewno dam radę. Programy Jillian oparte są na formule HIIT (trening przedziałowy o wysokiej intensywności) i – co najważniejsze – poszczególne ćwiczenia w zestawach trwają 30 SEKUND. Nie ma takiego ćwiczenia, którego nie dałoby się wytrzymać przez 30 sekund (u Ani L. trwają one MINUTĘ i to jest właśnie ten konkretny element, który sprawiał, że jej programy za bardzo mnie męczyły i zniechęcały).

„The Body Revolution” to ogólnorozwojówka, praca nad wszystkimi mięśniami, połączona z cardio, no i ćwiczyłam to, ćwiczyłam, doszłam do tego levelu 12, ale – uwaga – EFEKTÓW NIE WIDZIAŁAM.

W sensie, że nie chudłam, sześciopaka na brzuchu się nie doczekałam, kondycje miałam przyzwoitą, ale nic rewelacyjnego i oprócz tego, że umiałam te ćwiczenia wykonać i nie umrzeć, to wydawało mi się ŻE TO NIC NIE DAJE.

Jeszcze jedna zasadnicza cecha „The Body Revolution” – poszczególne levele trwają 30 minut – z rozgrzewką i rozciąganiem. Nie 45 minut, nie 37 tylko trzydzieści. Nikt nie może powiedzieć, że nie ma pół godziny dziennie żeby poćwiczyć i koniec. To też chyba dla mnie zasadniczy element, który sprawia że wole jej programy od innych. Pół godziny to dla mnie optymalny czas treningu, jeśli mam go wykonywać więcej niż 2x w tygodniu. Przy treningach dłuższych lub bardziej intensywnych najzwyczajniej w świecie – na obecnym etapie i przy obecnym stylu życia – nie jestem w stanie się zregenerować i chodzę ciągle zmęczona.

Wiele razy spotykałam się z pytaniami jak ja znajduję na to czas. Trójka dzieci, praca, dojazdy do pracy, zajęcia dodatkowe. Kiedy, no kiedy. Przecież nie w nocy. Odpowiedź jest prosta. Ustaliłam sobie jedną godzinę (18:30) i to byłą godzina rozpoczęcia treningu. Wiedziały o tym dzieci, wiedział o tym PM. Przychodziła 18:30 i nic mnie nie interesowało, bo szłam ćwiczyć.

Nie jak będę miała wolną chwilę, nie jak skończę to co aktualnie robię, nie jak odpocznę po pracy. 18:30 i koniec. Do 19. Proste.

Ponadto do ćwiczeń należy podejść jak do mycia zębów. Nikt nie będzie wyglądał przez okno i stwierdzał, że dziś sobie mycie zębów odpuści bo pada deszcz, albo w ogóle zacznie od następnego poniedziałku.

Bezwzględnie najważniejszą natomiast rzeczą jest znalezienie czegoś co nam odpowiada, i to chyba zabiera najwięcej w tym wszystkim czasu. Ćwiczeń lub aktywności, których tak naprawdę nie lubimy – nigdy nie będziemy wykonywać z sercem i porzucimy przy pierwszej nadarzającej się okazji. Dlatego dla mnie – po latach prób i błędów – okazało się że nie bieganie, nie rower, nie rolki, nie siłownia, nie basen (tzn basen BARDZO TAK, ale musiałabym go mieć w mieszkaniu), ale właśnie DVD, podłoga i Jillian.

Pożegnanie lata

Ledwo żyję, ale co tam, jest, w końcu JEST mój przedurlopowy piątek, piątunio, piąteczek, jeszcze tylko przesiedzieć 8h za jebanym biureczkiem i już mogę lecieć odpalać butelkę wina i oglądać pierwszy mecz sezonu bundesligi, alkohol ostatnio mi szkodzi, ale chuj, nic już mi nie szkodzi ze świadomością, że w końcu będę mogła na chwilę przestać się zrywać o tej piątej czydzieści. Naprawdę NIEWAŻNE, że WIEM, że jak potem w ten pierwszy poranek września w końcu ponownie wstanę to będzie całkowicie CIEMNO. Cicho. Nieważne. Pomyślę o tym jutro. Za dwa tygodnie jutro.

Ale, ale, żeby się nie okazało, że cały urlop przepierdoliłam na skrolowanie fejsa, zamierzam niniejszym stworzyć PLAN aktywności urlopowych i tak, właśnie napiszę go tutaj, żebym potem musieć przed Wami świecić oczami jak się z niego nie wywiąże

No więc:

1) Zrobić porządek w garderobie. Zainspirowana obrazkiem, który wrzuciłam na fejsa, a w szczególności półką pt „20% rzeczy, w których chodzę 80% czasu” oraz półką „Nie no, nie wyrzucę, będzie do spania” (u mnie są one nawet identycznie zlokalizowane) postanowiłam naprawdę coś z tym zrobić. Mam chyba pińcdziesiont par spodni, chodzę w dwóch. Nie mam za to żadnego t-shirta, który nadawałby się do wyeksponowania poza trasą dom-śmietnik.

20818846_1394237470671423_1611827658302060383_o

2) Stworzyć bazę danych klientek masażowych – tu prośba do szanownych Pań i Panów o polecenie mi sensownego programu/ aplikacji (najlepiej darmowych) dla takiego mini biznesu jak mój, który będzie kompatybilny z produktami appla. Wiem, że jest excel, naprawdę, ale nie chcę go bo jest nudny. Chciałabym coś co by mi np współgrało z kalendarzem i automatycznie aktualizowało tam umówione spotkania.

3) Nie przepierdolić całej kasy za masaże w Pennysie w celu uzupełnienia przetrzebionej garderoby, ale założyć fundusz promocyjny i zarządzać nim z sensem (pod promocję nie podchodzi kupowanie sobie miliona nowych olejków, w celu przetestowania ich na sobie przed zastosowaniem ich na klientkach)

4) Obejrzeć do końca ten „Ozark” na netflixie. Utknęłam na 4. odcinku, ale zapowiada się dobrze

5) Ogarnąć papiery – to już mam w dużym stopniu ogarnięte więc powinno pójść szybko (jedna z nauczycielek w liceum zawsze nam powtarzała, że nigdy nie mówi się papiery tylko DO-KU-MEN-TY. Bo papiery to idą do kosza)

6) Posprzątać małą łazienkę, w której PM trzyma swój TELESKOP, który kupił se kiedyś na Gwiazdkę, po czym 3x spojrzał przez niego na księżyce Jowisza, po czym teleskop został porzucony i służy jako podstawka do brokatu. Teleskop jest wielkości małej żyrafy, żeby nie było nieporozumień, że to zabawka z zestawu „Mały astronom” albo coś.

7) Ogarnąć (wyrzucić) cały burdel ze składnikami do produkcji mydełek, które w łazience założyły już chyba komunę i żyją własnym życiem. Zrobić śliczne lawendowe mydełka z tego co zostało, żeby było na promocje dla klientek.

8) Wrócić do regularnych ćwiczeń – mam przemyśleń na co najmniej 3 notki co się dzieje z ciałem po 40-stce, gdy nagle zostaje pozbawione ruchu i we właściwym czasie na pewno się na ten temat wypowiem

9) Musiałam wyedytować notkę żeby dorzucić mindfullness i yoge. Pół godziny codzienne, no muszę, no

lewandowski

Tymczasem 2 tygodnie masowania klientek uświadomiły mi mnóstwo rzeczy. Po pierwsze, że naprawdę bardzo to lubię. Po drugie, że bardzo to lubię ponieważ w trakcie masażu nie muszę uskuteczniać z klientkami small talku, którego NIENAWIDZĘ. Czasami któraś zaczyna zestaw pytańlam z cyklu „czym się zajmujesz i jakie masz hobby”, ale wtedy jej każę oddychać i jest spokój. Po kolejne nie mam żadnego bossa i nie mam żadnego pożal się boze TEAMU. Nie muszę nikogo pilnować, nie muszę robić żadnych meetingów ani przygotowywać żadnych debilnych raportów i wszystko może być dokładnie tak, jak ja chcę. Po ochnaste mam sto pomysłów na cały ten biznes i o ile ruch się utrzyma chociażby na obecnym poziomie, to naprawdę widzę to jako tymczasowo znakomitą odskocznię dla korpo, a w przyszłości to hoho kto wie. I po ostatnie jest to praca przynosząca mega satysfakcję i naprawdę mam misję, żeby tym zmęczonym i zestresowanym kobietom zafundować choćby godzinę świętego spokoju, w trakcie której nie muszą składać prania i zastanawiać się co jutro na obiad, a w zamian ktoś je pogłaszcze po głowie i powie żeby sobie poleżały i odpoczęły.

Tak se kiedyś dla jaj zrobiłam ten kurs, jakiś czas funkcjonowałam jako mobilna masażystka, ale noszenie ciężkiego jak piorun stołu do masażu mnie wykończyło plus forma mobilna stwarzała za dużo możliwości dla Pomysłowych Dobromirów, którzy proponowali żebym może przyjechała im zrobić ten masaż do pokoju w hotelu. Już się rozpędziłam, jasne. Dodatkowo do godziny masażu dochodziła godzina – dwie dojazdu w jedną i drugą stronę więc finansowo nie opłacało się to w ogóle.

Nie wiem jak to jest z tym życiem zawodowym, naprawdę. Może podobnie jak ze związkami damsko-męskimi – objawienie, że to „właśnie to” zdarza się bardzo rzadko, a do całej reszty dochodzi się metodą prób, błędów, wyrzeczeń, resetów, ciężkiej pracy i przekonania, że trzeba próbować do końca.

Zwierzyniec

We wtorek ślimaki zjadły mi krzaczek mandarynki z Ikei. Nie, najpierw opierdoliły calutką bazylię, przy czym PM winił koty. Tak, koty obgryzły wszystkie liście bazylii, równiuteńko do gałązki. Po czym nakroiły sobie do miseczki pomidorków koktajlowych, mozzarelli i polały wszystko octem balsamicznym.

No więc potem się budzę (tak, chwilowo mieliśmy dwa koty, ale imprez z porozrzucanymi myszami nie zanotowano) i patrzę, a świeżuteńkie liście mandarynki, zieloniutkie takie i dopiero odrośnięte – obgryzione do zera. Mandarynki – ponadgryzane do połowy, ze skórką poprzegryzaną do miąższu. Koty, na pewno koty!!!!! Nie były na balkonie od tygodnia, ale to na pewno one. Po bazylii zachciało im się sałatki owocowej.

No więc przeniosłam tę zmasakrowaną mandarynkę do pokoju, żeby odetchnęła. Rozłożyłam sobie matę do jogi i ćwiczę. I nagle, WTEM, patrzę, a z mandarynki ewakuuje się RODZINA ŚLIMAKÓW. Ja prdlę. Pędzą (w kategoriach ślimaczych) na złamanie karku. Ojciec rodziny był już przy macie, a matkę z dziećmi PM pozbierał z doniczki.

KOTY!!!!!!! Kotów oczywiście za pomówienia i rzucone pod ich adresem oszczerstwa nikt nie przeprosił. Teraz siedzą i piszą odwołanie do Trybunału Praw Kota w Strasburgu.

IMG_4655

Jak te ślimaki dostały się na nasze 3 piętro pozostanie dla mnie wieczną zagadką. Jedną teorię miałam że stały całą rodziną przed windą i czekały aż ktoś przyjdzie żeby im wcisnąć ten guzik z trójką. Ale jak drzwi do winy się otwierały, to nie nadążały ze wsiadaniem, względnie wpadały w tę szparę czarną, co oddziela windę od piętra, po czym przez trzy tygodnie prowadziły akcję ewakuacyjną żeby się z niej wydostać. Wersja, że wspięły się po murze jest doprawdy zbyt banalna, plus biorąc pod uwagę ich tempo, to od kiedy się wspinały? Od 1985?

IMG_4656

Potem pojechałam z twinsównami na niewinną przejażdżkę do Aldiego, w trakcie której padło pytanie MAMO, A CZY MIKOŁAJ JEST PRAWDZIWY? Jezu, no ale w sierpniu mam na takie pytania odpowiadać? Na wymijające stwierdzenie, że na biegunie północnym siedzi naprawdę Mikołaj, ale w Boże Narodzenie nie daje rady ogarnąć wszystkich, więc rodzice trochę mu pomagają, uslyszałam zrozpaczone:

TO KTO ZJADA TE CIASTECZKA I MARCHEWKI, KTÓRE MU ZOSTAWIAMY???!!!

Kurwa, koty.

Albo ślimaki.

No dobrze, mamo, ale czy WRÓŻKA ZĘBUSZKA JEST PRAWDZIWA?

(do Aldiego jedziemy pięć minut, nie że półtorej godziny i one mają tyle czasu, żeby wymyślać te pytania)

Hm, NO NIE JEST  (i jak ja byłam W WASZYM WIEKU to w ogóle żadnych wróżek zębuszek nie było, a jak się już pojawiły to nikt mi juz nie chciał oddać kasy za wszystkie wypadnięte zęby)

TO KTO ZOSTAWIA TE PIENIĄŻKI POD PODUSZECZKĄ?????

Hm, zastanówmy się. MOŻE MIKOŁAJ?

W końcu (jesteśmy na parkingu), Ola – po dłuższej chwili zadumy – wypaliła niczym, nie przymierzając, Bobcio z „Szóstej klepki”

MAMO, A CZY BÓG JEST PRAWDZIWY?????!!!!

Nie dziwota, że w Aldim musiałam kupić gin z tonikiem, żeby dojść do siebie, prawda?

Za tydzień, ZA TYDZIEŃ, rusza Bundesliga oraz zaczynam urlop, w trakcie którego będę po prostu leżeć i czytać książki oraz czekać na mecz Polska – Dania. Doczekałam się, ale doprawdy było to najdłuższe lato od 5. klasy szkoły podstawowej.

 

Frajdej

Boże boże, znowu piątek i znów nic nie napisałam. Na swoje usprawiedliwienie drogi pamiętniczku mam to, że nagle wtem w środku tygodnia przypomniało mi się, że przecież w czasie w którym zaniechałam pisania blogaska zrobiłam mnóstwo rzeczy, które w zasadzie można jakoś sensownie wykorzystać. Kurs masażu np zrobiłam. Dwa w zasadzie, z czego ten zasadniczy trwał rok, a uzupełniąjcy 2 dni. Kurs robienia mydełek zrobiłam. Na kursie masażu było naprawdę paradnie bo musiałam się nauczyć na egzamin wszystkich kości i mięśni człowieka po angielsku. Nadal coś pamiętam. Np mój ulubiony mięsień na szyi sternocleidomastoid. Albo że w human body jest 206 kości. 

Szczerze mówiąć uważam, że każdy powinien się o tym uczyć, bo przynajmniej potem jak się łamie nogę, to wiadomo od razu o ktorą kość chodzi. Albo jak coś człowieka boli, to bez googla można sobie ślicznie zdiagnozować każdą chorobę.
Więc przypomniałam sobie, że przecież to umiem, cały ekwipunek do masowania w domu mam i można by reaktywować stronę na fejsbuku, jebnąć jakąś reklamę i poczekać co się stanie. No i stało się tyle, że recesja w Irlandii musi już być over, bo klientki nadleciały gromadnie, że one bardzo chcą. Nie narzekam, zawsze bardzo lubiłam masować . Praca ciężka fizycznie, ale bardzo relaksująca, wbrew pozorom nie tylko dla masowanego, ale dla masażysty też. Cisza, spokój, ładnie pachnie, łagodnie plumpla muzyczka, nie dzwonią telefony, a szef się nie drze, że deadline za pieć minut i gdzie jest prezentacja. W dupie. Klientka po masażu zrelaksowana i szcześliwa, nie awanturująca się. Dobrze. Mydełkami też się zajmę i otworzę firmę „Mydło i powidło. Katarzynex i społka”.

Zastanawialiście się w ogóle jak pokierowalibyście swoim życiem, gdyby była szansa cofnać się do maturalnej klasy? Bo ja się często zastanawiam. Poszłabym jeszcze raz na ten marketing czy nie? Gdybym nie poszła, gdzie bym poszła? Na AWF? Anglistykę? A może wtedy cały ciąg zdarzeń, które doprowadziły do wyjazdu do Irlandii nie zasitniałby i nie siedziałabym dzis w dublińskim biurze, gapiąc się na morze za oknem. Może pracowałabym jako pani higienistka w podstawówce. 

Wyniki krwi przyszły, za wysoki cholesterol, reszta w normie więc nie wiem co mi jest. Wygooglałam naprawdę wszystko i mam objawy wszystkiego. Głownie obwiniam niewyspanie, ale naprawdę nie umiem chodzic spać o 9 wieczorem, kiedy wszyscy w domu, łącznie z kotem, bawią się i imprezują, nikt nie jest zmeczony i mamo o co ci chodzi, nam się nie chce spać. Mnie też się zresztą nie chce. Rano mi się chce, kiedy oczywiscie wszyscy (łącznie z kotem) śpią jak zabici, podczas gdy ja obijam się w półmroku od sprzetów AGD, usiłując nałac sobie kawki do termosika.

Poza wynikiami krwi przyszełd W KOŃCU sierpień, który w Irlandii jest pierwszym dniem jesieni, ale doprawdy kij z tym, biorę jesień w tym roku w ciemno i bez marudzenia, że mokro i piździ (przypomnijcie mi w listopadzie). Lewy z Bayernem zagrali juz 5 meczów towarzyskich z czego 4 przegrali, wiec nie wiem.


Oraz urlop mam za dwa tygodnie, o którym zapomniałam, że go wziełam, potem sobie przypomniałama i uznałam że wziełam go bez sensu, bo i tak nigdzie nie jedziemy, a teraz dzieki ci panie boże, że go wziełam, bo przynajmiej się położe i tak przeleże do września. 

Troche mi smutno, bo i rok i dwa lata temu w sierpniu jechałam do Zakopca, ale co zrobić . Lubie to głupie Zakopane i Krupówki, co Wam poradzę. Nad Morskie Oko można iść o 7 rano i nikogusko tam wtedy nie ma. Od 10 dopiero robi się bajzel. No nic. 

Jutro kot do szczepienia, więc chyba już teraz należy zacząc usypiać jego czujność, w kwestii, że klatka stoi tylko tak, od niechcenia, bez żadnych niecnych planow. Można wchodzić i wychodzić. Kot co prawda gupi nie jest, wiec raczej się nie nabierze, co skończy się upychaniem go do klatki kolanem oraz tygodniową urazą i odwracaniem mordy w drugą strone, gdy bedziemy usiłowali go pogłaskać . 

Plus znowu nie wiem co na obiad.

O, i już wiem. Prosze mi tu ładnie napisać jakimi fajnymi kremikami się smarujecie, bo zeszłoroczny zapas z zakopca własnie mi się wyczerpał i bedę musiała się zaopatrzyc w październiku. Ze swojej strony, ze wszystkich ochnastu kremow które wtedy przywiozłam najpardziej podeszła mi ziaja awokado (po tym, oczywiscie, jak już się pogodziłam że po 40+ kremy i tak gówno dają i żeby mieć gładką buzie należałoby sie położyć na poligonie i poczekać aż przejedzie nam po twarzy czołg), ale może jest coś jeszcze.