Bzdury wszech czasów

Czyli stwierdzenia, które funkcjonują w obiegu jako strasznie mądre, głębokie i prawdziwe, a tak naprawdę są jakąś tam luźną myślą, którą ktoś gdzieś, kiedyś puścił po pijaku i wszyscy w to uwierzyli.

1) Dzieci powinny mieć rodzeństwo bo wtedy ładnie się bawią. Jasne. W trzecią wojnę światową.

2) Wygląd zewnętrzny się nie liczy. Wcale. Wszyscy oceniają nas wyłącznie po kształcie lewej i prawej półkuli oraz po tym jak nasze synapsy przewodzą impulsy nerwowe.

3) Rozmiar nie ma znaczenia. Ma. Zasadnicze. Gdyby nie miał, nie powstałby film „Super size me”

4) Sprzątanie przy dzieciach ma sens. Przy jednym, może. Zakładając, że dziecko siedzi zamknięte w kojcu lub pokoju przez czas, w którym planujemy mieć porządek. Dwójka zaczyna się w kojcu „ładnie bawić” (patrz punkt 1) i zamiast sprzątać musimy co 5 minut zaprowadzać rozejm, a trójka się w kojcu nie mieści. Dużo więcej sensu przy dzieciach ma pani do sprzątania. Lub pani – zamiast dzieci, umówmy się.

5) Magia pozytywnego myślenia sprawi, że życie się odmieni na lepsze i znikną wszystkie problemy. Pozytywne myślenie jest super i tego nie neguję. Ale w kwestiach przyziemnych i praktycznych zmienia niewiele. Wiele razy bardzo pozytywnie myślałam o swoim pustym koncie bankowym. Albo o kuponie lotto, który właśnie zakupiłam. Albo o pustej butelce wina. Nic z tego nie wynikało.

6) Wiedza i doświadczenie wystarczają do osiągnięcia sukcesu lub zrobienia kariery. Nie. Bardziej potrzebne jest szczęście, znajomości lub social skills na poziomie zaawansowanym. Ewentualnie rodzina w zarządzie firmy, w której pracujemy albo dziadek w Wehrmachtcie.

7) Wychowanie dzieci da się pogodzić z karierą zawodową. Z karierą. Nie z pracą od – do. Nie da się. Ucierpią albo dzieci albo kariera albo nasz umysł. Jeśli nie ucierpi nic to znaczy, że jesteśmy Anną Lewandowską i nie musimy przejmować się niczym (poza komentarzami hejterów lub besserwiserami, którzy wiedzą lepiej od nas gdzie, kiedy, z kim i na jak długo zostawiamy swoje nowo narodzone dziecko oraz jak powinien wyglądać nasz brzuch miesiąc po porodzie)

8) Istnieją matki idealne, a już na pewno prawie wszystkie są lepsze ode mnie. Nieprawda. Wszystkie radzimy sobie mniej więcej tak samo, tylko niektóre z nas lepiej maskują swoje niedociągnięcia. Dzieci są nieprzewidywalne, a poradniki na temat ich wychowania to najbardziej zwodząca na manowce lektura, jaka istnieje, która w księgarniach powinna figurować pod kategorią „Fantasy”

9) Inni mają lepiej. Nie mają. Patrz punkt 8.

10) Uśmiech dziecka wszystko wynagradza. Bez komentarza.

Unknown-3

11) Brad Pitt and Angelina Jolie beda zawsze razem. No comments.

12) Bunt dwulatka to faza przejściowa. Wyjściowa chyba. Do buntu trzylatka. Czterolatka. Pięciolatka. Sześciolatka. Siedmiolatka. Ośmiolatka. Nikt w ogóle nie powiedział, że dzieci są w zasadzie zbuntowane 90% czasu, który nie śpią, a śpią tyle co kot napłakał.

13) Życie jest ekscytujące i pełne niespodzianek. Nope. W życiu codziennie jest tak samo, a w weekendy jest się zbyt zmęczonym na szaleństwa. Rutyna i przyziemność codziennego dnia zabija. Mimo to trzeba wstać i robić swoje. Toczona w głowie walka o to, żeby nie zostać na resztę życia w łóżku kwalifikuje się do mistrzostw świata w wadze ciężkiej, a odnoszone codziennie (lub prawie codziennie) w tej kwestii zwycięstwo często jest osiągnięciem na miarę zdobycia Everestu.

14) „Masz jeszcze czas na dzieci”. Moje przesłanie w tym temacie jest krótkie i zdania już nie zmienię. Dzieci lepiej mieć wcześniej niż później. Nie za rok, nie po zakupie mieszkania, nie po zmianie pracy. Nie po podróży w 80 dni dookoła świata. Pomijając wszystkie inne problemy – im jest się starszym tym bardziej brakuje do tego siły. Pierwsze dziecko po 35. roku życia to tak jak trójka, 10 lat wcześniej. Plus nigdy nie będzie dobrego momentu ani więcej sił. Nigdy.

15) Zostało jeszcze dużo czasu na realizację marzeń. Nie zostało dużo czasu na nic. Nie, jeśli godziny od 8 do 17 przeznacza się codziennie na pracę zawodową, a resztę czasu na dom i dzieci.

16) Pieniądze szczęścia nie dają. Srsly. Kto tak myśli. I dlaczego?

17) Kto rano wstaje temu pan Bóg daje. Może inaczej:  im wcześniej wstajesz, tym więcej zostaje czasu na to, żeby się coś zjebało. Więc lepiej się połóż.

18) Wszystko będzie dobrze. Może. Ale może nie. Pocieszający jest fakt, że do wszystkiego można się przyzwyczaić i większość rzeczy – ogarnąć, jeśli w miarę szybko pogodzimy się z faktem, że jest inaczej niż miało być i przestaniemy kwękać, że inni maja lepiej (patrz punkt 9).

19) Żeby schudnąć wystarczy tylko chcieć. Nie, no kurwa, nie wystarczy. W ogóle żeby coś tam coś tam, to wystarczy tylko chcieć. Zostać modelką. Albo fizykiem jądrowym. Prezydentem USA. Co jeszcze.

20) Żyj chwilą. Albo jeszcze lepsze – żyj jakby nie było jutra. Którą chwilą? Tą kiedy siedzę za biurkiem czy tą kiedy zasypiam w pociągu? Ile dziennie jest takich chwil, którymi chciałabym żyć? Plus co, jeśli jutro jednak nadchodzi i trzeba się gęsto tłumaczyć:

a) szefowi z nieobecności w pracy, względnie z epitetów rzuconych pod jego adresem

b) rodzinie z pustej lodówki

c) dostawcom prądu, gazu i internetu z braku kasy na koncie

d) wszystkim „ex” z wysłanych po pijaku smsów

21) Dzieci powinno się wychowywać bezstresowo. Powodzenia. Tylko nie sadzajcie tych dzieci koło mnie.

 

Strach

Słabo jest ostatnio i wkurza mnie to.

Że nic konkretnego się nie dzieje, a mnie się ręce od rana trzęsą i na sama myśl o stawieniu czoła kolejnemu dniu robi mi się słabo. Potem około lunchu zaczyna mi się robić lepiej, a po powrocie do domu dochodzę do siebie, ale następnego dnia od piątej trzydzieści to samo.

Nic mnie nie uspokaja, wszystkiego się boje. Wojny się boję, zamachu terrorystycznego się boję, że dziecko któreś mi pod samochód wpadnie, też się boję. Albo że coś strasznego się stanie, nie wiem co, od nadmiaru opcji robi mi się po raz kolejny słabo.

Jak leżę w weekend pod kocykiem i czytam „Romans wszechczasów” Chmielewskiej to trochę mi lepiej, ale nie mogę przecież przeleżeć kolejnych 20 lat pod kocykiem.

Odkąd pamiętam tak miałam, ale kiedyś jakoś lepiej sobie z tym radziłam. Nie paraliżowało mnie aż tak.

Takie telefony komórkowe na przykład. Wymyślili je i nie zliczę ile osób przez lata uznałam za zmarłe, jeśli nie odebrały telefonu, nie oddzwoniły, nie odpisały bezzwłocznie na smsa. Lubię słowo bezzwłocznie i to, że oznacza ono „bez uzasadnionej zwłoki”.  Jaka mogła być ta uzasadniona zwłoka? Rozsądek podpowiadał że MOŻE POSZLI SIKU. Mają prawo. Ale ile minut można robić siku. I myć ręce i wycierać je potem. Więc w takim razie na pewno mnie ignorują i nie chcą się już do tego oficjalnie przyznać więc nie odpisują/ nie oddzwaniają i w ogóle mają mnie w dupie. Względnie umarli, co było co prawda smutne, ale jakoś mniej godziło w moją obolałą samoocenę. Albo w ogóle ktoś dzwonił, ja nie zdążyłam odebrać, natychmiast oddzwaniałam, a ten ktoś nie odbierał. Wtf??! Jedyne logiczne wytłumaczenie to że trafił go akurat meteoryt albo komórka wpadła mu do kibla.

O stresie przed wyjazdem do Zakopanego już pisałam, ale to nie było jedyne moje ubiegłoroczne osiągnięcie. W maju lecieliśmy do Portugalii. Mój sprawny inaczej umysł zamiast przewodnika Lonely Planet z opisem lokalnych atrakcji, gorliwie wybrał mi przyjemną lekturę zastępczą. O zniknięciu Madeleine McCann. Tak tak. Nie mogłam przecież jechać, nie znając wszystkich zagrożeń, które czekają na bezbronne małe dzieci w krwiożerczej Portugalii.

Walczę z tym jak mogę, no. Nie poddaję się przecież. Nie oglądam wiadomości. Na fejsie wpisałam się ze wszystkiego, bo nie byłam w stanie a) nadążyć z czytaniem b) zdzierżyć bzdur, które ludzie wypisują. Zostałam tylko w grupie z torebkami, bo jak patrzę na torebki to się uspokajam.

Unknown-2

Potem znalazłam artykuł, że moje objawy są oczywiście typowe. Że nic mi wielkiego nie jest. Tzn synapsy mi szwankują, ale doprawdy.  I że obecny stan umysłu zawdzięczam w lwiej części mamie, która ciągle narzekała i mówiła, że mam uważać. Na wszystko. Czyli od małego ukierunkowała moją podświadomość na to, że za chwilę wydarzy się jakaś katastrofa, tylko niewiadomo jaka, kiedy i o której. Mieszkaliśmy w starym budownictwie i całe dzieciństwo słyszałam, że w tej ruderze w każdej chwili sufit może nam spaść na głowę. Leżałam potem w nocy w łóżku i zastanawiałam się czy spadnie dziś czy jutro i jak my się wygrzebiemy spod tych gruzów. Kurwa. Potem sufity wyremontowali, więc trochę mi przeszło.

Przeczytanie tego artykułu miało tak czy owak skutek piorunujący, mianowicie natychmiast i od ręki przestałam narzekać w towarzystwie dzieci. Wymazałam ze słownika słowo „uważaj”. Jestem przerażona, bo pewnie jakieś spustoszenie już w ich głowach poczyniłam, ale mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno.

Wsród złotych porad jak sobie z tym poradzić rada numer jeden to odstawić alkohol. Ale gdzie odstawić? Na stolik do kawy? Nie, kawę też odstawić. Kurwa. Czemu, no czemu nikt nie każe odstawiać marchewki. Albo brukselki. Czemu właśnie mam odstawić ten jeden, jedyny element, po którym cały lęk znika mi jak ręką odjał. Albo kawusie, którą tak lubię. Przecież nie piję tych kaw ochnstu, tylko trzy. Tak, wiem, wiem, nie musicie mi naprawdę pisać. O tym alkoholu. Wszystko wiem. O terapii też wiem. Byłam na czterech. Kiwałam głową, bo nic nowego się nie dowiadywałam. W końcu jedna terapeutka załamała ręce i powiedziała, że mam bardzo wysoki stopień samouświadomienia. To też wiedziałam.

Trochę pomaga racjonalizowanie i próba uświadomienia sobie ile z tych wyimaginowanych katastrof naprawdę się wydarzyło. Zazwyczaj ich liczba oscyluje wokół zera, co jest dość optymistyczną statystyką. Porady typu„wyluzuj”, „nie stresuj się tak”, „za dużo o tym myślisz” też są paradne. Ludzie równie dobrze mogliby doradzać wycięcie sobie wątroby i wypranie jej w vaniszu, w celu usunięcia nieestetycznych żółtych plam.

Może zatem jeśli nie jesteśmy w stanie czegoś pokonać, należy się z tym pogodzić. Zaprosić stres na kawę i poczęstować tortem w nadziei, że może się upasie i wyjedzie na bootcamp do Argentyny, zamiast zawracać nam glowę. Ewentualnie nie odpisywać na jego smsy. Może pomyśli, że trafił nas meteor i pójdzie gnębić kogoś innego.

Miałam dać śmieszną notkę dziś, ale nie do śmiechu mi, no.

Jak macie jakieś domowe sposoby żeby się tak nie bać, to weźcie napiszcie. W kupie zawsze raźniej.

Siostry

Twinsówny są identyczne.

Tzn w moim oczach są tak samo identyczne jak Flip i Flap, ale tak swojego czasu powiedział szpital na usg i cześć.

Identyczne. Monochorionic diamniotic twins.

I nie wracajmy już do niesmacznego incydentu, gdy polski ginekolog w Dublinie, w 12 tygodniu widział tylko jedno dziecko. Nie powiedział które, ale jedno. Zdjęcie też mam z tamtej wizyty tylko jednego ufoludka. Więc nie wiem. Urodziły się dwie, tego jestem pewna.

Wizualnie – dobra, gdyby nagle weszły tak samo ubrane do pokoju to może bym się sekundę zastanawiała. Ale nie chodzą ubrane identycznie, plus matka paczy sercem, nie?

Charakterologicznie natomiast nie znam dwóch bardziej przeciwstawnych osobowości. Weronika – wyluzowana rebeliantka, wolny duch, który w dupie ma jakiekolwiek reguły, zasady i polecenia oraz Ola – obersturmfurher, służbistka i domowy kapo – gotowy pod drzwiami do wyjścia do szkoły, zanim Weronika nałoży pastę na szczoteczkę do zębów. Skłonna do bójek i rozrób chuliganka i płaczący z byle powodu lizus. Jing and jang.

Na początku tygodnia wszystkie dziewczyny przyniosły ze szkoły świadectwa (opisowe school reports, z gwiazdkami – małymi i dużymi za osiągnięcia na poszczególnych polach, plus wynikami corocznego testu, który zdają wszyscy uczniowie w Irlandii – z matematyki i angielskiego).

Przelotnie rzuciłam okiem na raport Oli (przyzwyczajona, że dziewczyny uczą się raczej dobrze i nie ma się nad czym rozczulać) i zdębiałam – oba przedmioty: 9 punktów na 10.

Nauczyciel coś tam kiedyś mówił, że Ola jest genialna, zaczepiał pytaniami czy zdaję sobie sprawę z jej talentów, ale puszczałam to mimo uszu. W domu jakoś na geniusza nie wyglądała. Obróciłam raport do góry nogami, że może to szóstki były, jak u sióstr.

Weronika wyrwała mi z ręki raport Oli, rzuciła okiem na wynik siostry i wrzasnęła: „To ja jestem głupia, tak?!!! I poszła wyć do pokoju.

Niezrażona – wysterylizowanym z narastającego wkurwu głosem – spytałam zatem Julkę czy jest dumna ze swojej młodszej siostry i czy pochwali się jutro jej wynikami w klasie.

„Oszalałaś??? Czy naprawdę chcesz żeby wszyscy w szkole pomyśleli, że jestem debilem”?!!!!

„Mamusiu, a czy 9 to dobry wynik” niewinnym głosikiem, podjudzał tymczasem genialny kujon, dolewając tylko oliwy do dobrze juz rozhajcowanego ognia.

Jak zwykle żaden poradnik na temat cholernego macierzyństwa nie miał gotowej formułki do zastosowania w zaistniałej sytuacji, oprócz bzdur o odliczaniu do 10. Co ja, wyrzutnia rakietowa jestem, żeby w kółko kurwa odliczać?

Poszłam się położyć, przykładając do czoła zimną butelkę wina.

Następnego dnia zadzwoniłam do teachera.

Ziew, tak, wszystko się zgadza, ale to nie jego zasługa, nie mam za co dziękować.

Ask her to say something in Irish.

Zwariował, tak?

Mam swoje dziecko prosić o to żeby odezwało się do mnie w języku będącym połączeniem mandaryńskiego z valyriańskim, w którym wyrazy nie mają żadnego sensu, słowa zawierają śladową liczbę samogłosek i gdzie jest największe nagromadzenie niemożliwych do wymówienia imion, takich jak Caoimhe, Siobhan i Eoghan. Dziękuje, nie skorzystam. Może potem. Good bye. Call me later.

11988475_478240699011088_7082719817353059442_n

Wbrew pozorom notka nie jest o tym że ojej jakie mam zdolne dziecko, choć oczywiście dumna jestem do szaleństwa. To jest notka o tym, że nikt nie wie ile miesięcy spędziłam martwiąc się w przeszłości o Olę. Że nie rozwija się tak dobrze jak jej siostry. Nie bawi się z nimi, nie wariuje, nie biega z wrzaskiem po domu. Siedzi za to i słucha piosenek na przenośnym odtwarzaczu dvd. Cały tydzień tak siedzi. Pod kocykiem. Mało mówi. Wszystkiego się boi. Ciągle płacze.  Nie daje się oderwać od taty. I jak ona sobie poradzi w przedszkolu, a potem w szkole.

A potem nagle mnie oświeciło, że uporządkowana Ola byłaby niczym bez królowej chaosu i ogólnego rozpiździelu – Weroniki, która co i rusz wpędza ją w kłopoty, ale przy okazji również uczy jak sobie z nimi radzić bez wsparcia rodziców. To ona ściągała z niej ten kocyk i waliła ją przez łeb twardymi zabawkami. To ona ciągnęła mnie do niej za rękę, mówiąc że – zamiast krzyczeć – mam ją przytulić. To ona uczyła ją reagować i się bronić, zamiast tylko siedzieć i płakać.

Wszystkie punkty na testach i naukowe osiągnięcia nie mają żadnego znaczenia ani praktycznego zastosowania jeśli człowiek siedzi przerażony w kącie. Cała wiedza jest na nic, jeśli nie umiemy zrobić czegoś głupiego i bez sensu albo chociażby wrzasnąć i tupnąć noga, gdy coś nas wkurwia.

Gdyby Ola nie miała Weroniki, nie wyszłaby tak szybko ze swojego kokonu niepewności, obawy i strachu o wszystko. Gdyby Weronika nie miała Oli do dziś pewnie miałaby problemy z czytaniem. To Ola literuje Weronice słowa, gdy ja już nie mam cierpliwości. Kontakt miedzy bliźniakami jest czymś kosmicznym, człowiek większość czasu ma wrażenie, że ich życiowym powołaniem jest nawzajem się pozabijać i tylko w sekundowych przebłyskach można zaobserwować ponadplanetarne połączenie dusz, którego nie bedą miały z żadnym innym człowiekiem na świecie, nigdy.

Ślub

W piątek, po pracy, postanowiłam sobie obejrzeć film z naszego ślubu i wesela. Nie wiem po co, nie pytajcie, płyta leżała, to ją włączyłam.

W konkursie na najbardziej zryte pomysły, które zamiast poprawiać mi humor, wpędzają mnie tylko w odmęty rozpaczy powinnam dostać medal olimpijski, sto marek i złoty zegarek.

Najpierw się popłakałam, że tylu osób z tego filmu już nie ma, bo odeszły.
Potem się popłakałam, że ojezu jaka byłam młoda.

Potem się jeszcze popłakałam jak sobie nagle uświadomiłam, że wtedy jeszcze nie było naszych dzieci. Nie było ich. Nigdzie. I że jak ich nie było, skoro dziś nie wyobrażam sobie bez nich życia.

Potem się popłakałam, że to już tyle lat minęło i przed oczami zaczęły mi przeskakiwać flashbacki z tego wszystkiego co razem przeżyliśmy.

Narodziny Julki
Wypadek Julki

Twinsówny, których nie było w żadnym, ale to żadnym możliwym scenariuszu.

I jak mój mąż wstawał do Oli przez 4 lata w nocy, bo Ola 4 lata po rząd budziła się o 2 nad ranem i płakała. Noc w noc. I nie chciała mnie, tylko tatusia. Żeby ją przytulił. Tatuś zatem w sumie wstał do Oli około 1460 razy. Ja, wyrodna matka, zgrzytając zębami, mówiłam ZOSTAW JĄ NIECH PŁACZE. On wstawał. Życzę wam naprawdę męża, który wstanie do dziecka 1460 razy pod rząd. Jednego. Bo była jeszcze dwójka.

Ogólnie, ostatni raz tyle płakałam na „Titanicu” w kinie Muza, w 1997 roku.

Potem zaczęłam mieć przemyślenia na temat małżeństwa, więc poszłam po wino.

Potem akcja filmu przeniosła się z kościoła do domu weselnego więc trochę się ożywiłam, bo ścieżka dźwiękowa z podniosłej zrobiła się swojska, ciocie na parkiecie zaczęły wywijać kieckami i mogłam pokiwać nóżką. Węża – oceniam – prowadziłam zawodowo.

A tak serio, to chylę kapelusz przed panią Musierowicz, która słowami Gabrysi Borejko powiedziała całą prawdę o związkach. Że miłość to przede wszystkim trwanie. Żeby nie było wątpliwości – bardziej trwać musiał mój mąż przy mnie, niż ja przy nim. On ma łagodny charakter (tzn miał, przed dziećmi) – ja wprost przeciwnie. Ci co mnie w przeszłości czytali wiedzą, że wcale ale to wcale nie byłam przekonana, że PM to ten jedyny. Nic mnie nie oświeciło, nie doznałam objawienia. Skąd niby miałam to wiedzieć. Jestem koziorożcem, koziorożce nie wierzą w debilne przeczucia i głosy serca. Koziorożce wierzą w tabelki w excelu i udowodnione empirycznie fakty. I np taka liczba 1460 przemawia do mnie bardziej niż cokolwiek innego (dodam że to wciąż były czasy gdy nie potrafiłam normalnie spać po operacji Julki. I wybudzenie się o takiej 2 skutkowało tym, że do 5 nie potrafiłam ponownie zasnąć. A o 5:30 wstawałam. Na zakład).

Względnie cztery. Godziny. W trakcie których Julka miała usuwanego krwiaka podczaszkowego, a my trzymaliśmy się za ręce i przysięgaliśmy sobie, że nie będziemy już mieć więcej dzieci, bo nie mieliśmy pojęcia że określenie „umierać ze strachu” nie jest tylko wyświechtaną figurą stylistyczną, ale faktycznym – paraliżującym całe ciało lodowatym strumieniem, który zamraża krew w żyłach i sprawia, że człowiek nie wie czy za chwile zemdleje, porzyga się czy umrze, bez znieczulenia, wprost na posadzce szpitalnego korytarza.

W małżeństwie mało jest fajerwerków, dużo za to naczyń do umycia i gaci do wyprania. Niewiele uniesień, mnóstwo irytacji i zmęczenia. Małżeństwo jest jak spółka z o.o. i zanim powie się komuś „I do” należy zastanowić się tysiąc razy – nie tam czy się kogoś kocha, bo płomienne uczucie, po dekadzie będzie już czymś kompletnie innym, ale czy założyłoby się z kimś wspólną firmę i zaczęło prowadzić z nim interesy. Bo potem naprawdę – niezapłacony na czas rachunek albo niedostarczone na konkretną godzinę do żłobka dzieci – mogą doprowadzić do kryzysu i i krachu na giełdzie.

Mój mąż ma bardzo wiele cech, których ja nie posiadam. Ja posiadam cały zasób zalet, które jemu są niedostępne. I może to też o to chodzi. O uzupełnianie się. Nie potrafię tysiąca rzeczy, które on robi z palcem w nosie, ziewając. On za to nie potrafi znaleźć półki w Lidlu, na której stoi sos pomidorowy i do której ja trafiam w bezksiężycową noc, z zawiązanymi oczami, idąc wstecz, na czworakach. Ja załatwiam, on naprawia. Ja rzucam wszystko i jadę w Bieszczady, on wyjmuje mi z rąk narzędzia zbrodni i odsuwa dzieci na bezpieczna odległość, żebym ich nie rozszarpała. Ja tłumaczę Julce co to tampon, on zabiera ją i jej siostry na kurs krav magi. I tak w kółko. Codziennie. 365 razy w roku. Już posmarowałam tobą chleb.

Wracając do filmu to sukienkę miałam ok, po 12 latach nadal mi się podoba, chociaż moje ramiona wyglądały w niej jak ręce krzepkiego młynarza. I nieważne naprawdę, że gdyby nie ten film to ze swojego ślubu pamiętałabym wyłącznie wyborny szwedzki stół.

Obejrzałam do końca i poszłam wszystkich w domu przytulać.

Że są.

Że trzymamy się w kupie i dajemy jakoś radę. Mimo błędów, wypaczeń, niemalejących stosów prania i wymamrotanych pod nosem (lub wywrzeszczanych podczas ataku szału) przekleństw.

Miłość to raczej nie chemia.
Raczej na pewno nie.

Raczej wiedza o społeczeństwie z elementami przysposobienia obronnego.
Na piątkę zdaje mało kto.

Depresja pokolonijna

We wtorek, po urlopie, przyczołgałam się na zakład.

W całym słowniku wyrazów polskich, obcych i bliskoznacznych nie było słów, którymi mogłabym opisać jak się czułam. Zwłaszcza jak sobie w pociągu przypomniałam, że dwa tygodnie temu, o tej porze, byłam w samolocie do Faro. Serio, po co komu urlop, po powrocie z którego trzeba sobie do kawy, zamiast cukru, dosypywać prozacu, żeby nie zwariować. Po co komu Faro. Mogłam siedzieć w domu i przyglądać się jak deszcz napierdala, podobno było na co patrzeć.

Co mam teraz ze sobą zrobić do września? Nie mam co oglądać, nie mam co czytać. Lewandowski na urlopie. Zaplanować nowych wakacji jeszcze nie mogę, bo najpierw muszę wyjść z finansowej zapaści. I jeszcze ta noc świętojańska. Tydzień został, tak? Co roku to samo. Najlepszy miesiąc w roku musi zostać zrujnowany przez najkrótszą noc w roku, po której dzień zaczyna się skracać. Tak jakby najkrótsza noc w roku nie mogła trwać do września. Albo nastąpić w październiku. Komu by to przeszkadzało, pytam się. Teraz jest tak cudownie. Ciągle jasno. Nawet spać się nie chce. A za miesiąc dzień będzie już o godzinę krótszy.

Nigdy nie lubiłam lata. Wszyscy gdzieś wyjeżdżali i było nudno. Słońce roztapiało asfalt, a mama wieszała w oknach mokre prześcieradła, żeby trochę osłabić upał. Och, czemu wtedy nie doceniałam co to znaczy słoneczny czerwiec i prawdziwe truskawki. Czemu narzekałam, że mi gorąco! Teraz, jak siedzę za dublińskim biurkiem, to zamykam oczy i pamiętam jak w domu pachniał nagrzany słońcem parapet. Tyle mi z tego zostało. Plus po latach życia w przeświadczeniu, że nie lubię upałów, w tym roku okazało się, że upały lubię bardzo i że o co mi chodzi.

Na domiar złego w pracy jest nowa laska, która nie dość że przychodzi do biura przede mną (a zaczynam o 7:45) to na dodatek lubi gadać. Jezu. Ja nie lubię gadać, naprawdę. Tak lubiłam siedzieć sobie rano przy biureczku i do 9:00, zanim wszyscy przyszli, mieć święty spokój. A teraz ona siedzi i gdacze. Czy widziałam to, czy czytałam tamto, co myślę o. Nic nie myślę o tej godzinie, daj mi kobieto spokój.

Lubiłam siedzieć w ciszy, w pustym biurze, pracować i gapić się przez okno na morze. Nie jestem na bieżąco z żadnymi plotkami. Ani biurowymi ani ogólnokrajowymi. Mówiłam, że jestem aspołeczna i nie nadaję się do pracy zespołowej? Mówiłam. Dziś w końcu, zrozpaczona, wyciągnęłam słuchawki i zaczęłam słuchać uspokajającej aplikacji z szumem oceanu. Oczywiście zaraz zachciało mi się płakać, że już nie jestem w Portugalii, ale przynajmniej nie musiałam opowiadać jakie mam plany na wieczór (jak wytłumaczyć singlom, że przy mężu i trójce dzieci plany na wieczór są 360 razy w roku takie same – położyć dzieci jak najwcześniej spać, żeby mieć choć godzinę spokoju, gdy nikt nie biega, nie kłóci się i nie wrzeszczy). Jak w ogóle wytłumaczyć ludziom bez gromadki dzieci, że cisza i brak konieczności odpowiadania na tysiąc pytań na minutę jest cenniejsza od świętego Graala.

Odsiedziałam pańszczyznę, wróciłam do domu. W domu okazało się, że zjedli mi wszystkie lody z Lidla. Srsly. Nie został ani jeden. Oczywiście wpadłam w czarną rozpacz, że wszyscy mają w dupie to, że cały dzień siedzę w pracy i czekam aż wrócę do domu, zrobię sobie espresso i zjem tego cholernego loda. Nie, wzięli i wszystko zeżarli. A wiedzą że moje życie po pracy opiera się na tych lodach. I w dupie mają.  Znieczulica na każdym kroku. Wiec usiadłam na sofie i zaczęłam się nad sobą użalać. Przyszło dziecko i zaproponowało, że mamo, może zamiast tego loda, napij się wina. Tak, wiem że jestem dorosła i koniec urlopu oraz brak lodów w lodówce nie powinny mnie doprowadzać na skraj załamania nerwowego. Oraz że wino nie rozwiązuje problemów. Wszystkich nie rozwiązuje, fakt. Oraz że to mało wychowawcze, że nieletnie dziecko proponuje matce alkohol. Whatever. Włączyłam google żeby sprawdzić czy istnieje poradnik dla osób, które nie mogą dojść do siebie po powrocie z wakacji i oczywiście nie było. Jedyne co znalazłam to jak się ogarnąć w pracy, po urlopie. To wiem, naprawdę. Wsparcia psychologicznego za to zero. Zadzwonić do nikogo nie ma jak, bo głupio narzekać komuś, kto przez cały ten czas gdy siedziałam na plaży – zapierdalał w robocie. Rodzice: „och, dziecko, to samo życie, dasz radę”. Dzięki.

Chciałam se kupić na pociechę nową torebkę, to nie, nie ma tego koloru co chciałam, a innego nie chcę. Włączyłam drugi odcinek „The Keepers” ale po 20 minutach oglądania się poddałam. Koszmarny dokument i zdecydowanie nie dla tych, którzy już z jakiegoś powodu mają doła.

Zjadłam dwie paczki czipsów z vinegarem (których kiedyś, zaraz po przyjeździe na Wyspę, nie tknęłabym nawet kijem), po czym ostatecznie uznałam że dalsze próby ratowania wieczoru są ewidentną stratą czasu i poszłam spać. W makijażu, żeby było dramatyczniej. Dzieci przychodziły w odstępach pięciominutowych przykrywać mnie kołderką, a rano na stoliku koło łóżka znalazłam to <3. Od dziecka, które już nie chce się przytulać i mamo, czy możesz mnie nie całować pod szkołą.

 image1

Byle do września.

Ze starego bloga

14 października 2003

Cały poranek szkoliłam się dziś w umiejętności spania z otwartymi oczami, gdyż od rana do południa na dworze było zupełnie CIEMNO, co wzbudziło we mnie ponurą refleksję, iż być może w nocy nastąpił koniec świata i zgasło słońce.

Względnie, że nieświadomie wstałam i poszłam do pracy o 2 w nocy (raz już tak kiedyś zrobiłam. W liceum. Wstałam i poszłam do szkoły o 5 rano. Bo tak. Bo wydawało mi się, że już była 7. Na korytarzu IX LO natknęłam się na wuefistkę, która spytała co tu o tej godzinie robię. Sama chciałam to wiedzieć).

Około południa trochę się przejaśniło i zaczęło wyglądać jakby była już mniej więcej ósma rano, więc trochę się przebudziłam i odemknęłam lewe oko, co mi wyłącznie zaszkodziło, bo zostałam porażona światłem jarzeniówki oraz wprowadzona w epileptyczne drgawki migotaniem ekranu komputera.

Poza tym myślę, że jestem meteopatką. Meteopata jest osobą, która – gdy pada – ma doskonałą okazję, co by usprawiedliwiać swoje lenistwo, niechęć do pracy i ogólne rozmemłanie – pogodą.

Terapia wodą pod różnymi postaciami – prysznica, kawy, mineralnej i deszczu nic niestety nie dała. Może należało to wszystko zmieszać i wylać se na głowę żeby się obudzić.

Poza tym stłukłam wczoraj ostatni cały talerz jaki był w domu i od dziś obiad będziemy jeść na gazetach. Choć w zasadzie ten talerz to popełnił samobójstwo – 3 razy skakał wczoraj z kuchenki na podłogę, 2 razy złapałam go w locie (a za trzecim razem w rajanerze), aż w końcu wykorzystał moment, w którym zajęta byłam wsypywaniem goździków do grzanego wina i stłukł się, dramatycznie rozsypując roztrzaskane kawałki po calej podłodze.

Nie mogę dalej pisać, bo zasypiam.

10 października 2003

Wczoraj stosowałam bliską kobiecemu sercu terapię zakupami.

Nie, że coś się stało, ale tak profilaktycznie.

Najpierw udałam się do sklepu obuwniczego (słowo OBUWNICZY jest bardzo dziwne, jak jakiś zawód albo układ wewnętrzny człowieka. Sklep z butami powinien się nazywać butowy albo pantoflowy. Chociaż PANTOFEL jest słowem jeszcze dziwniejszym niż obuwie. Jak kartofel.)

W butowym zapragnęłam nabyć drogą kupna 10 centymetrowe szpilki z wąskim noskiem. Bo mi odwaliło i stwierdziłam, że w ramach kreowania swojego zawodowego image będę właśnie w czymś takim chodzić do biura.

Po przymierzeniu pierwszej pary 10 cm szpilek z wąskim noskiem, wstałam, po czym ze zdumieniem przekonałam się, iż nie mogę złapać równowagi oraz że wykonuję ruchy, mogące z pewnego oddalenia wyglądać jak podwójny aksel w łyżwiarstwie figurowym.

Po dojściu do wniosku, że jest to z całą pewnością efekt chwilowych zaburzeń grawitacji, a nie faktu, iż – nic o tym nie wiedząc – nawaliłam się gdzieś po drodze w jakimś przydrożnym pubie, postanowiłam nie dać się zbić z tropu i DOJŚĆ DO LUSTRA.

W celu powyższym z nieopisanym trudem, szurając butem po podłodze i pilnując, co by w żadnym wypadku nie oderwać go od podłoża, przesunęłam lewą stopę o 5 cm do przodu, po czym – chwyciwszy się dla równowagi półki z butami, z której zrzuciłam parę kozaków – dosunęłam pospiesznie do stopy lewej – stopę prawą.

Więcej ruchów stopami obutymi w 10 cm szpilki nie wykonałam, bo się zniechęciłam.

Po nabyciu pary butów na płaskim, stabilnym obcasie, udałam się do Marksa i Spencera do działu z bielizną kobiecą, w celu zakupu biusthaltera, jako iż ze starego wyszły mi już druty i kłuły mnie w lewe żebro, które to kłucie mylnie interpretowałam jako zaawansowaną i nieuleczalną chorobę serca.

W dziale z bielizną spędziłam 45 minut, głównie czołgając się i chodząc na kolanach z niezdrowymi rumieńcami oraz głową wepchniętą w dalsze partie wieszaków, gdzie wisiała moja rozmiarówka.

Moje obawy, iż być może zachowuję się niestosownie, rozwiał widok kobiety, siedzącej na ziemi, z przewróconą obok torebką, błędnym spojrzeniem i stosem biustonoszy porozrzucanych wokół.

Rozglądając się ukradkowo, wymieniłyśmy skrycie porozumiewawcze spojrzenia, jako iż kobietę zrozumie zawsze najlepiej tylko druga kobieta.

Na zakończenie upojnego wieczoru udałam się do bodyshopu gdzie kupiłam kojący nerwy balsam do ciała w spreju z olejami tropikalnymi.

Było bardzo, bardzo fajnie.

Bardzo lubię robić zakupy.

1414503363633_wps_11_grand_national_roller_coa

7 września 2003

Kolejka górska w Blackpool była najlepsza.

Po pierwszej jeździe, w ogóle nie usiłowałam z niej wysiadać, bo byłam przekonana, że wyleciałam z wagonika na tym zjeździe, gdzie ona tak pikowała w dół, po skosie, z prędkością (wg folderu) 87 mil na godzinę. Ile to jest mila na godzinę nie wiem i, w trosce o swoje nerwy, nawet nie usiłowałam się dowiadywać.

W ogóle przekonana byłam, że wszyscy wtedy wypadli i leżąc teraz pod torami – krwawią – i czekają na pomoc.

Kuzynka moja zakończyła tę jazdę z przepięknym malunkiem na twarzy, wykonanym samoczynnie – na wzór barw wojennych Apaczów – przez wiatr i łzy, przy użyciu zastosowanej przez nią mascary (bo obie, jak idiotki, zrobiłyśmy se przed tym wesołym miasteczkiem wyjściowe makijaże. Pod koniec dnia makijaże miałyśmy wszędzie, ze szczególnym uwzględnieniem uszu, szyi i dekoltów).

Podczas drugiej jazdy w PIERWSZYM WAGONIKU przed oczami przemknęło mi całe moje życie. Co przemykało przed oczami mojej kuzynce, nie wiem, ale jedyny komunikat jaki w trakcie tej jazdy wygłaszała był dość monotonny i brzmiał: KURWA, JA CHCE WYSIAŚĆ.

Podczas trzeciej jazdy, w OSTATNIM WAGONIKU, okazało się, że jazda w pierwszym wagoniku była przejażdżką dla zniedołężniałych emerytów. Ostatni wagonik TRZĄSŁ SIĘ i KIWAŁ na wszystkie strony i nie wykoleił się zapewne przez zwykły przypadek, bądź niedopatrzenie obsługi.

Podczas czwartej jazdy, wpełzłam do wagonika i uznałam, że wszystko mi jedno i że teraz w ogóle będę odważna i nie będę się trzymać. Plan zrealizowałam w 95% tzn oderwałam od drążka najmniejszy palec lewej ręki, po czym – niczym Zagłoba pod Zbarażem – doszłam do wniosku, iż nie znałam rozmiarów swojego męstwa. Następnie pozwoliłam się wywlec z kolejki, solennie sobie obiecując, że resztę życia spędzę w bujanym fotelu, na werandzie, robiąc na drutach swetry i czytając „Poradnik domowy”

Poza największym rollercoasterem w Europie fajna była przejażdżka łodzią wikingów. Przez pierwsze 10 minut głupio chichotałam, rozchlupywałam wodę dookoła i darłam mordę, że mi się nudzi, po czym mi przeszło, jak lunęła na nas z sufitu Niagara. Resztę trasy nic nie mówiłam bo wyżynałam z ciuchów wodę i nie miałam czasu na debilne pogawędki.

Dzień ogólnie zaliczyć należy do niezwykle udanych – po 6 godzinach udawania, że znów mamy po -naście lat, zległyśmy w samochodzie, w mokrych ciuchach, z rozmazanymi makijażami, usmarowane czarownie musztardą od hot-dogów, z łapami klejącymi od lizaków i gardłami zdartymi od wrzasków na rolerkosterze.

Wesołe miasteczka są the best.

Portugalia

Powróciłam z wakacji.

Potrzebuję znachora albo kogoś kto mnie wsunie na trzy zdrowaśki do pieca żebym się otrząsnęła ze smutku. Z depresji pokolonijnej, która dopadła mnie już ostatniego dnia. Gdy siedziałam na balkonie, połykałam łzy i zapamiętywałam lokalizacje palm na horyzoncie, żeby to wspomnienie przywoływać w nieodlegle i cudownie napierdalające deszczem listopadowe poranki, gdy o szóstej rano będę wyć do księżyca i nakładać makijaż w sztucznym świetle, w którym nie potrafię nawet rozróżnić bronzera od różu, co skutkuje tym, że po wyjściu z pociągu na światło dzienne wyglądam jak matka Sylwestra Stallone. Potem mój umysł powędrował na manowce i zaczął rozważać czy w tym roku na xmas dinner ma być gęś, indyk czy kaczka, ale doprawdy. 10 dni na słońcu mogło mu trochę zaszkodzić, bądźmy wyrozumiali.

Kocham Portugalię. Uwielbiam Portugalię. Portugalia über alles. Po 10 dniach na portugalskich plażach wybaczam Portugalii tego karnego, co go Kuba w zeszłym roku nie strzelił, ale to tak naprawdę nie była jego wina tylko tego debila Sanczeza że wyrównał do 1:1, mimo że go nikt nie prosił. Szliśmy po finał, to przylizany i spółka musieli wszystko zepsuć. Potem se ręczniki wydrukowali, jak puchar całują. Błaszczykowski na tych ręcznikach powinien być, nie Ronaldo.

IMG_0048

Z 10 dni urlopu pierwsze 5 przespałam. W łóżku, na plaży i przy basenie. Gdzie popadło. Wcale nie byłam zmęczona, no co Wy, to od tego słońca w taką śpiączkę popromienną wpadałam. Potem poczułam się w końcu wyspana, ale z leżaka twardo nie schodziłam, jako iż lata życia na zielonej wyspie nauczyły mnie, że dowcipy o tym, że lato w Irlandii różni się od zimy tylko temperaturą deszczu wcale nie są takie śmieszne, gdy trzeba kupić piętnastą parasolkę z rzędu, jako iż czternaście poprzednich rozszarpał wiatr (w lipcu, tak, w lipcu). I ogólnie mój organizm domagał się słońca i ciepła i nie było z nim dyskusji.

W miejscu, w którym odpoczywaliśmy byliśmy w tym roku po raz drugi, więc okolice mieliśmy już obczajoną. Gdzie obiad, gdzie supermarket, gdzie drinki. Gdzie kawa za euro dwadzieścia. Dzieci własnych unikałam jak ognia, za całe quality time wystarczało mi zazwyczaj śniadanie, podczas którego bachory zdążyły się pokłócić 20 razy i 10 razy obrazić. Najczęściej na nas. Że jest za gorąco. Że na plaży jest piasek i wchodzi im do butów. Że woda jest mokra. Że nie chcemy im kupować wszystkiego, co pokażą palcem. Że płatki śniadaniowe są niedobre (same wybierały) i chcą natychmiast inne. Że nie mogą siedzieć cały dzień w pokoju na ipadzie tylko musza skakać do basenu. Że muszą wyjść z basenu. Że kiedy wrócimy do domu. I że mamo ona weszła na moje łóżko, ona mnie uderzyła, a ona oddycha moim powietrzem. I nikt mnie w tej rodzinie nie kocha. I dlaczego jedna wracamy, przecież jest tak fajnie. I tak w kółko. Tak, nadal wolę ten etap od pieluch, ale wypoczynek w tych okolicznościach wymaga siły woli tybetańskiego jogina. Żeby odwracać uwagę od tych ciągłych wrzasków i pretensji i skupiać się jednak na tych palmach i niebieskim oceanie. Niebieski ocean i kolce. Rodzice tak naprawdę nie mają nigdy wakacji, umówmy się. Po prostu jadą użerać się ze swoimi dziećmi w innym miejscu, zamiast wydać całą tę kasę na opiekunkę i pójść do kina na 25 seansów pod rząd.

Portugalczycy są w porzo, dzieci lubią, ale do turystów mają stosunek dawaj kasę i spierdalaj. Nie dopytuj się i nie czepiaj. Nie zadawaj zbędnych pytań. Hitem (zeszłorocznego co prawda) pobytu był barista z Costa, który na nieśmiałą uwagę klientki, że chciała kawę take away, nie na miejscu, wrzasnął ARE YOU KIDDING ME?! Ogólnie cały czas uważałam żeby mnie kelnerka albo ekspedientka w inter marche nie opierdoliły, że źle zakupy robię albo menu nieuważnie czytam. Ale barmanka w barze Oasis pamiętała na przykład, że rok temu do mojito chciałam tylko połowę wymaganego w przepisie cukru, co rozczuliło mnie bardzo.

Na wakacjach nie było netu. Sporadycznie, w knajpach tylko wifi. Tak, okazało się, że fejsbuk nie jest mi do niczego potrzebny, nie tęsknię za nim, nie mam potrzeby siedzieć w tej knajpie non stop. Co więcej, po kilku dniach wyszło na jaw, ze każdorazowe łączenie się z siecią podnosi mi tylko ciśnienie i przyśpiesza puls. Wróciliśmy i wciąż nie mam ani ochoty ani potrzeby przejrzenia newsów online.

Wieczorami oglądaliśmy z PMem Breaking Bad. Dla niewtajemniczonych, Breaking Bad oglądam po raz piąty i jest to dla mnie serial stulecia i najlepsza istniejąca encyklopedia wiedzy o życiu i losie człowieka. Znam każdą scenę na pamięć, co nie przeszkadza mi oglądać odcinków z zapartym tchem i wciąż żywić nadzieję, że tym razem losy Walta i Jessego potoczą się inaczej.

IMG_0044

Mój system nerwowy w portugalskim słońcu doznał nieprawdopodobnego wyciszenia i ukojenia. Jakby go ktoś żelazkiem wyprasował. Co tak naprawdę napełniło mnie smutkiem. Że tyle zależy od okoliczności przyrody. Że są miejsca gdzie człowiek automatycznie się relaksuje, a całe to gadanie, że to tylko zależy od nastawienia i jak jesteś w pracy, na meetingu podczas którego ktoś cię pyta o dedlajny i kiedy to będzie zrobione, to masz wtedy siłą woli i umysłu nie poddawać się stresowi i być zen, wszystko to można o kant dupy rozbić. Słuchając szumu oceanu i leżąc na gorącym piasku nie musiałam wykonywać żadnych mentalnych wygibasów żeby się nie stresować, wystarczyło że po prostu byłam.

Pojechaliśmy do tej Portugalii w czasie tuż przed wakacyjnym, w związku z czym po miejscowości snuli się wyłącznie emeryci i rodziny z małymi dziećmi. Patrzyłam na starsze pary, które trzymając się za ręce chodziły na spacery, siadały w ogródkach, pan w kapeluszu tańczył z panią na parkiecie do kawałka Stinga i – tak, zazdrościłam emerytom. Że nie muszą już pędzić. Że mogą patrzeć z pobłażliwym uśmiechem na moje dzieci bo swoje juz odchowali (lub nie) i mają wylane. Że mogą być w tym ogródku i pić tę kawę cały dzień, bo nikt nie będzie ich pytał kiedy już pójdziemy i czy, zamiast siedzieć i rozkoszować się porankiem, możemy jeszcze pójść do sklepu z chińskim badziewiem, pooglądać plastikowy szajs, za który moje dzieci oddałyby swoje dusze i całe kieszonkowe.

Tak, wiem również to, że kiedyś będę emerytką, pojadę w to samo miejsce i będę tęsknić za czasem, jak dzieci były małe. Wszystko wiem. O tym co wiem mogłabym książkę napisać, tylko nic mi z tej wiedzy nie przychodzi oprócz wkurwa, że nie potrafię żyć cholerną chwilą.

Wróciliśmy do Dublina, temperatura 14 stopni i leje, czyli dla nas – po 28 w Faro – odczuwalna minus 15. Pisanie notki musiałam przerwać w połowie bo ogarnęła mnie rozpacz, którą musiałam zalać białym winem z Lidla.

Ale nie narzekam.

Było cudownie.

Schudlam 1,5kg, bo nie byłam głodna i pływałam.

Smutno mi w chuj, ale jutro mecz (a potem czarna futbolowa dziura do września)

W zasadzie wmawiam sobie, że przecież lubię ten smutek bo przynajmniej jest za czym tęsknić i na co czekać.

Ale trochę przeraża mnie nadchodzące lato. Wakacyjne miesiące, bezruch, marazm i zastój nigdy nie były moją ulubioną porą. 

Ze starego bloga

14 kwietnia 2004

Z odbieraniem telefonów służbowych zawsze były cyrki.

Primo, nikt ich nie chce odbierać.
Secundo, od samego początku pracy, jest to bodajże jeden z większych stresów bo dzwoni np kobiecy głos i mówi „daj mi Wieśka”, a my nie wiemy czy Wiesiek to palacz w kotłowni czy prezes zarządu.

I jeszcze na dodatek nie wiadomo czy szmata, która dzwoni jest pracownikiem kancelarii prezydenta RP, pragnąca umówić prezesa Wieśka na biznes lunch z Olkiem, czy kochanka Wieśka – palacza, czy nie daj boże żona jednego albo drugiego, której oni unikają jak zarazy.

W pierwszej firmie, w której pracowałam, notorycznie nie rozpoznawałam przez telefon prezesa i mówiłam, że nikt nie ma czasu szukać teraz badań marketingowych sprzed 3 lat albo że pani DEREKTOR poszła na zebranie i niewiadomo kiedy wróci i w ogóle o co chodzi, proszę zadzwonić za pół godziny.
Po czym prezes przylatywał z pianą na ustach i pytał się „co to kurwa za idiotka odbiera w marketingu telefony” (dosłownie).

To ja byłam, ale nieważne.

W drugiej firmie był taki magiczny wynalazek, który pozwalał na wygłaszanie przez słuchawkę telefonu komunikatów, które słyszalne były we wszystkich pomieszczeniach.

Np jak ktoś kogoś szukał to dzwonił i mówił, że go szuka i wtedy ta osoba miała szansę schować się do kibla, który był jedynym miejscem, w którym komunikatów tych nie było słychać i potem powiedzieć, że nic nie słyszała, co nie zawsze było słuszną strategią, bo zdaniem niektórych, należało te komunikaty słyszeć nawet na orbicie okołoziemskiej lub na wraku Titanica.

Wynalazek ten był źródłem, nieustannego stresu, zwłaszcza gdy przez telefon padało wypowiadane grobowym głosem sekretarki zdanie „osoba XYZ proszona jest NATYCHMIAST do bawialki”

Bawialka była współczesną salą tortur czyli salką konferencyjną, zlokalizowaną przy gabinecie prezesa i zaproszenie do niej, zwłaszcza w trybie natychmiastowym, nie wróżyło zazwyczaj niczego dobrego.

Osoba wzywana porządkowała wówczas pospiesznie papiery, rozdawała kolekcję łańcuchów ze spinaczy, wygłaszała do współpracowników pożegnalną mowę, pisała naprędce testament, żegnała się z najbliższymi i szła jak na ścięcie.

W trzeciej czyli obecnej firmie jest jakby trochę normalniej, ale za to po angielsku.

Informuję, że można nauczyć się mówić po angielsku i nadal nie rozumieć co ktoś do nas mówi w tym języku przez telefon.

Halo, halo tu brzoza, brzoza ce dwa osiem na kwadrat zero.

Przez pierwsze pół roku unikała telefonów służbowych jak ognia.
Potem odbierałam i udawałam, że na lini są straszne zakłócenia albo że rozmowa została rozłączona.

Potem już było trochę lepiej (tzn nie odkładałam słuchawki i mówiłam YES, NO albo OK).

Po kolejne, zawsze uda nam się odebrać telefon od jakiegoś palanta, który zacznie rozmowę od tego, że „co my tam kurwa mamy w tej firmie za burdel i on chce natychmiast rozmawiać z prezesem, bo jak nie to on zadzwoni do prezydenta USA albo do ruskiej mafii i zajmą się nami chłopaki z miasta”.

I zawsze trzeba być uprzejmym i mieć dobry humor, nawet wtedy jak chce nam się spać albo rzygać pracą i jedyne co mamy ochotę powiedzieć po odebraniu słuchawki to: „nie ma takiego numeru” lub „abonent, do którego dzwonisz jest chwilowo nieosiągalny. Please try again later” albo „spierdalaj chuju”

Ile czasem mnie to kosztuje, to nie wie nikt.
30 października 2003

jezus. no boże.

Jest 16:18, a ja po powrocie z pracy, ściągnęłam płaszcz i buty i zakopałam się w niezrobione od rana łóżko.

No jak może tak padać?

No JAK?

Tak ukośnie i prosto w twarz.

Przecież to jest nieludzkie i o apel do komisji praw człowieka woła.

A miałam iść sobie dzisiaj kupić tę torebeczkę z A-Wear, bo taka ładna była i z kieszonkami i w ogóle.
No i jak ja mam iść w taki ukośny deszcz. I jeszcze sobie chciałam kupić ten balsam z Body Shopu o zapachu coconut.

I wszystko do dupy

A w pracy z mojego biureczka w kąciku, gdzie mogłam skrycie czytać „Politykę” albo – udając że pracuję – pisać notki na bloga – przesadzili mnie na sam środek biura, centralnie pod klimę i jakąś pojebaną jarzeniówkę o mocy 42482409814091809 8509 wat, która mnie oślepia i muszę mrużyć oczy i na pewno po miesiącu dostanę kurzych łapek, ale dofinansowania na przeciwzmarszczkowy krem Diora JUŻ NIE!

I nikt mnie nie kocha.

Nikt, nikt absolutnie. Nikt.

I zimno jest w ogóle i w nocy JNO, przykryty po uszy kołdrą, pyta mi się „co ci jest”, a ja, że nic tylko się trzęsę, bo mi zimno, bo się nie mam czym przykryć, bo on śpi potrójnie zawinięty w kołdrę.

I wiecie co on mi wtedy powiedział?
Wiecie???
TO SIĘ UBIERZ mi powiedział.

A ja mam obsesję i nie lubię chodzić spać poubierana w szale, czapki, anoraki i relaksy, bo tak musiałam spać każdej zimy przez lat 27 i mam dosyć bo w kamienicy kiepsko ogrzewanej miałam przyjemność mieszkać, gdzie spało się pod 4 pierzynami, kocem oraz w towarzystwie termofora i gorącej cegły, zawiniętej w prześcieradło. A poza tym nienawidzę spać w żadnych piżamach czy w czymkolwiek, bo to mi się potem obwija i plącze w nocy wokół nóg, rąk i tułowia i na pewno hamuje krążenie, dusi i można na pewno z tego powodu umrzeć.
I ja teraz mam uraz i nie lubię.
A on mi mówi SIĘ UBIERZ.
Faceci nie mają serca W OGÓLE. Cegłę mają zamiast serca.
Mam w nocy wstać i się ubierać.

Napije się rosołku, bo kobieta może dostać trochę ciepła tylko z garnka, z ugotowana własnoręcznie zupą.
I ta marchewka w tym rosołku taka dobra jest.

No to Frugo

Jest takie pytanie, które wszyscy pracodawcy zadają z uporem maniaka: gdzie widzisz siebie za 5 lat. Kiedyś odpowiadałam na nie śpiewająco, scenariusze personalnego rozwoju sypały mi się z rękawa, niczym kwiatki podczas procesji na Boże Ciało, chciałam być astronautką, piosenkarką w Opolu, pisarką, konduktorką (jako czterolatka chodziłam ponoć po przedziałach PKP i kazałam podróżującym w nich ludziom pokazywać bilety do kontroli, w czasie gdy moi rodzice patrzyli w innym kierunku i udawali, że mnie nie znają), lekarzem (misiowi dawałam zastrzyki z wody tak długo, aż zgnił), ekspedientką w SPOŁEM i panią w przedszkolu. 

Tyle że potem się okazało, że wszyscy szli na marketing.

A jeszcze wcześniej się okazało, że czas podejmowania kluczowych decyzji, determinujących całe moje życie zawodowe, przypadł na wczesne lata 90-te, Bagsika, Grobelnego i raczkujące na polskiej ziemi korporacje. I dlatego wszyscy szli na ten marketing, a za nimi ja, hej ho. Bo praca w korpo była niczym wygrana w totka, od pucybuta do milionera przechodziło się między poranną kawą a popołudniową przerwą na papierosa i każdy świeżo upieczony absolwent chciał się wspinać po szczeblach kariery, a nie podawać brudnemu pospólstwu artykuły spożywcze w warzywniaku na rogu.

 W ogóle po tych studiach marketingowych wizję taką miałam, że będę tworzyć reklamy na poziomie Saatchi & Saatchi i w ogóle przebranduję od zera coca colę, przeleję ją do plastikowego woreczka, zmienię kolor na zielony i będę sprzedawać plażowiczom w sezonie, na polskim wybrzeżu. I zbiję majątek, tak jak twórcy Frugo, którzy przebili Jezusa zmieniającego wodę w wino i zrobili interes życia na kolorowych napojach bez smaku, w wypasionych butelkach, wypromowanych przy pomocy najlepszej polskiej kampanii reklamowej tamtych lat (od czasu „No to Frugo” wierzę, że ludziom można wmówić i sprzedać wszystko)

Potem chciałam pracować w radiu i telewizji, bo znów, oczywiście, czas podejmowania moich personalnych życiowych decyzji, przypadł na świetlane lata rozkwitu pirackich stacji radiowych i telewizyjnych i nagle DJ-e radiowi zaczęli gadać jak ziomki z osiedla, a nie jak Suzin i Loska zapowiadający powtórkę recitalu Haliny Frąckowiak (tęsknię za Suzinem, wiecie). Byłam na praktykach w poznańskim radiu, a nawet zaczęłam o nim pisać pracę magisterską, ale potem zjadła mnie korporacja.

Bo wtedy nikt jeszcze nie wiedział co korporacje tak naprawdę robią z ludźmi. Że najpierw są bardzo miłe i wylewne, zapraszają, chcą się przyjaźnić, mamią kasą, benefitami i zakładową stołówką, która nagle nazywa się kantyną. Ale kojący ton i rozbrajająco przychylny uśmiech znika im z korporacyjnej twarzy bardzo szybko i potem robią z każdym to samo. Najpierw swoja ofiarę zagryzają, potem z upodobaniem długo i starannie przeżuwają, a na końcu wypluwają, jak zużytą gumę do żucia i odchodzą. I człowiek zostaje taki przeżuty na chodniku, względnie przyklejony pod siedzeniem drewnianego krzesła, w poczekalni u psychologa.

Po przeżuciu i wypluciu przez korporację, pół roku leżałam na łóżku nie wiedząc co dalej ze sobą zrobić i o co w ogóle chodzi. Przecież byłam po cholernym marketingu. Miałam być już prezesem zarządu, względnie otwierać nowe filie firm, wkraczających wciąż wartkim strumieniem na polski rynek.

Nie zrażona rozesłałam po świecie i okolicach 300 CV, ale z przychodzących licznie listów dowiedziałam się, że – niestety – do niczego się nie nadaję. Uwierzyłam w to na bardzo długo.

Dziś, po latach, (mam ochotę wrócić do korporacji i natrzaskać po mordach swoim starym prześladowcom) wiem już co ze mną było nie tak. Bo to nie wina korporacji, że była korporacja. Nie można winić krokodyla, że zjadł na obiad kretyna, który myślał, że jest kłodą na rzece i dźgał go patykiem (proszę koniecznie obejrzeć pouczający filmik)

Moim problemem było to, że w czasie w którym świat dostał pierdolca na punkcie team worku, networkingu, integracji, nawiązywania i celebrowania kontaktów zawodowych, spędzania wolnego czasu ze współpracownikami, ja zawsze pracowałam w systemie „powiedz mi co mam zrobić i spierdalaj”. Jak nie będę wiedziała, to przyjdę i zapytam. Plus nie, nie miałam ochoty patrzeć na mordy współpracowników po 8 godzinach, spędzonych w ich towarzystwie za biurkiem. Miałam w zamian ochotę oglądać mordę swojego męża i mordki dzieci, których nie widziałam od 8 godzin i za którymi tęskniłam.

Niestety z takim podejściem w korporacji daleko się nie zajedzie. Z takim podejściem można co najwyżej zostać bibliotekarką w kieleckiem, względnie grotołazem.

Tym sposobem, w wieku 43 lat utknęłam w obecnej pracy, która – tak – daje mi spokój finansowy i nie zostawia np na lodzie gdy nieodpowiedzialnie łamię nogę i nie mogę pracować przez 5 miesięcy, ale nie ma nic wspólnego z życiowym powołaniem (którym nadal nie wiem co jest haha). I tak se płynę, falami, od „hura, żyjmy chwilą rzućmy pracę za biurkiem i zostańmy instruktorem skoków ze spadochronem, chuj z kredytem” po „a dajcie mi wszyscy święty spokój, przesiedziałam tu 16 lat, przesiedzę jeszcze 20, akurat do emerytury”.

Żeby nie było, przez lata wymyślałam sobie różne zajęcia dodatkowe, które niestety albo okazywały się mało intratne albo były korporacyjnym wilkiem w przebraniu czerwonego kapturka. Żaden ze skoków w bok nie zaowocował uczuciem na tyle trwałym i silnym żeby puścić w trąbę zasadniczego pracodawcę, nie przejmując się konsekwencjami.

I nie wiem co dalej. Nie mam pomysłu. Na pytanie gdzie widzę siebie za 5 lat mogę odpowiedzieć bez wahania – na finale mistrzostw świata w piłce nożnej w Katarze, na których Polska wygrywa mundial. Ale chyba nie o to chodzi.

I to tylko jedna z pułapek dorosłego życia, o której nikt nie mówi przed maturą. Że „you’ll be damned if you do, you’ll be damned if you don’t”. Bez względu co zrobisz i tak gdzieś tam czekają wilcze doły, upierdliwi szefowie, śmieciowe umowy, brak zleceń, brak czasu na prywatne życie albo bezrobocie. Plus garść nielicznych wybrańców losu, którzy z upodobaniem i bez umiaru będą postować na fejsbuku swoje zawodowe osiągnięcia z podpisem, że kochają swoją pracę i życie, jakie wybrali. 

WYBRALI. 

Podtekst nawet nie jest specjalnie zawoalowany. Oni wybrali, a my nie. My utknęliśmy w mniej lub bardziej satysfakcjonującym miejscu i nie możemy ruszyć w żadnym kierunku, bo kto nakarmi dzieci i co z tym kredytem. I że nasze tłumaczenia to tylko wymówki, bo GDYBYŚMY CHCIELI, to byśmy jednak ruszyli i coś osiągnęli. Więc poza frustracją, że nie mam pracy, która by sprawiała, że ze śpiewem na ustach wstaję i mknę (z furkotem i szelestem) na zakład, dochodzi jeszcze poczucie, że jestem niekompatybilna decyzyjnie i tkwię za tym biurkiem, bo nie umiem nic innego postanowić.

 A może nie. Może nie da się wybrać wszystkiego naraz. Nie da się mieć świętego spokoju i być pożerającymi konkurencję rekinem biznesu. Nie da się mieć trójki dzieci i podróżować z plecakiem po świecie, bez żadnych zobowiązań. Kupić mieszkania na kredyt i beztrosko rzucić pracy, która go spłaca. Całe to nawiedzone gadanie o tym, że wystarczy tylko chcieć można o kant dupy rozbić, gdy po powrocie do domu człowiek potyka się o stertę prania, stado dzieci i kota i każdy z tych elementów jest gorąco spragniony bezpośredniego ze mną kontaktu. Myślę wtedy, że ok, w takim razie przełożę planowanie alternatywnej wersji swojego życia na jutrzejszy wieczór, jak będzie spokój, po czym nagle jest listopad 2037 roku, dzieci się wyprowadziły, kot zdechł i tylko pranie zostało