Bohemian Rhapsody

Poranek 25 listopada 1991 byl jednym z tych, ktore mialy zapoczatkowac cala lawine zdarzen. Oczywiscie to tu i teraz dorabiam do tego teorie przyczynowo – skutkowa, ale kto wie gdzie bym byla dzisiaj, gdyby nie to, co sie wydarzylo wtedy.

Tamtego dnia siedzialam w lodowatej kuchni (wiecznie niedogrzana stara kamienica w centrum Poznania), na lodowce stal Kasprzak, gralo radio. Na 8 szlam do szkoly, na pierwsze dwie godziny polskiego. Nagle spiker (tak drogie dzieci, SPIKER, nie zaden radiowy DJ) oglosil, ze poprzedniego wieczoru, w Londynie zmarl Freddie Mercury, a ja zamarlam wpol gestu. Wciaz widze te scene, naprawde. Zimne swiatlo kuchennej jarzeniowki. Odrapane sciany. Przykryty cerata stol. Starego kasprzaka, przy ktorym (w trakcie majacych nadejsc lat) przesiedzialam tyle nocy, wydzwaniajac do radiowych konkursow. Tak samo jak widze tamto sloneczne, niedzielne, letnie popoludnie, gdy wrocilam znad jeziora Maltanskiego z roweru, a mama mi oglosila, ze umarla ksiezniczka Diana.

34133BA9-329E-4611-AEFB-1C3CCFC39B01

Pojechalam w koncu zdolowana na ten polski do IX LO, autobusem 74. Uwielbialam swoja licealna polonistke. Balam sie jej jak ognia, ale byla moim najwiekszym autorytetem tamtych lat. Wszystko co nam powiedziala i czego nas przez te 4 lata nauczyla, zapamietalam na cale zycie. No wiec siedze na tym polskim, ona wchodzi, rozsiada sie, otwiera dziennik, od razu pada haslo czy slyszala ze Freddie nie zyje, a ona, ze tak i ze wcale jej go nie zal, bo SAM SOBIE BYL WINNY.

BUM! Caly autorytet w jednej sekundzie poszedl w pizdu. Dzis oczywiscie wiem dokladnie co miala na mysli, ale wtedy z oburzenia chcialam wstac, wyjsc i wiecej nie wrocic. I ze jak ona tak moze. Bez serca.

W kolejnych miesiacach swiat dostal pierdolca na punkcie Queen, a ja sie do tego szalenstwa przylaczylam. Cala dyskografie mialam na pirackich kasetach, do tego zestaw bookletow z tekstami wszystkich piosenek. Znalam kazdy kawalek Queen na pamiec. Do dzis je znam. Angielski po tym przyspieszonym kursie poszybowal mi co najmniej kilka levelow do gory, bo mozolnie tlumaczylam te teksty ze slownikiem w reku, linijka po linijce. Teraz jak o tym mysle, to pusty smiech mnie ogarnia. Nie bylo internetu, nie bylo natychmiastowego dostepu do piosenek, tekstow, plyt, filmow koncertow. Nie bylo google translate. Nikt nie zrozumie ile wysilku kosztowalo zdobycie dostepu do kaset video z zarejestrowanymi koncertami Queen. Nikt, kto sam kiedys nie walczyl o cos, co bylo w normalnym obrocie nieosiagalne. Pochlonieta szalenstwem dowiedzialam sie (bez internetu, jak, JAK?), ze w Londynie dziala miedzynarodowy, oficjalny fan club Queen. Roczna oplata za bycie czlonkiem wynosila 10 FUNTOW. Kurwa. Nie pamietam kursow walut z 1991 roku, ale zapewne musialam sprzedac polowe wyposazenia mieszkania i kota, zeby kupic te funty w kantorze. Pamietam ten banknot, mam go normalnie przed oczami. Powiew wielkiego swiata. Krolowa na papierku.

Pani na poczcie nie miala zielonego pojecie o tym, jak przetranswerowac te pieniadze na londyskie konto. Nie ma takiego miasta jak Londyn. Pomijam, ze nie dalo sie po prostu przyjsc ze zlotowkami i wplacic, musiala byc waluta kraju docelowego. Ostatecznie sie udalo, a po kilku tygodniach niecierpliwego oczekiwania nadeszla do mnie przysylka z czarna karta czlonkowska ze zlotym logo QUEEN i kwartalnym biuletynem. Nie da sie opisac ile to znaczylo dla, wychowanej na siermieznym komunistycznym „Dzienniku Ludowym”, licealistki. Sam fakt, ze ta sama przesylka, ktora trzymalam w reku byla wczesniej w LONDYNIE. Rownie dobrze mogla byc na ksiezycu.

Sluchajac tego Queen oszalalam na punkcie Briana Maya i – ogolnie – Wysp Brytyjskich. Kolosalny wplyw miala tez pewnie kolejna licealna nauczycielka, tym razem angielskiego (bylam na profilu z rozszerzonym angielskim), ktora w dupie miala oficjalne podreczniki do nauki jezyka i uczyla nas z pokserowanych ksiazek z orygnialnych kursow z UKa. Ten Londyn sie wiecznie przewijal.

Ten etap mojego zycia skonczyl sie brutalnie rok pozniej, gdy po raz pierwszy w radiu spotkalam Grabaza i wyidealizowany wizerunek Briana Maya rozplynal sie w oparach londyskiego smogu doslownie w ciagu dni. Ale wplyw na cale moje zycie mial kolosalny. Kolejne lata spedzilam na marzeniach o podrozy do Anglii. Skonczylam liceum, studia, poszlam do pracy, zauroczenie nie mijalo. Okazja nadeszla w 1999 roku gdy po raz pierwszy wywalono mnie z pracy (potem mnie wywalono po raz drugi, zeby sobie nikt nie myslal, ze tak latwo mi wszystko przychodzi i ojej). Po pierwszym wylocie, wkurwiona, pomaszerowalam prosto do biura podrozy Itaka i za wszystkie posiadane pieniadze wykupilam objazdowa wycieczke po Anglii, Walii i Irlandii. Autobusem. Te wycieczki Itaka miala wywieszone w witrynie, przed ktora debatowalam godzinami, czytajac opisy miejsc, do ktorych podrozowali. Wyobraznia dzialala i widzialam tych wszystkich druidow, celtyckich bogow i irlandzkie wrozki na wrzosowiskach.

Wycieczke, ktora byla wycieczka mojego zycia i ostatecznie przesadzila o calej mojej przyszlosci, opisywalam juz kiedys na blogu. Jak ktos bardzo pragnie aby przywrocic te notke, to prosze pisac, poszukam.

W duzym skrocie przezylam 9 najbardziej zajebistych dni w zyciu, na Wyspach trafilam na jakas pogode stulecia i dlugo potem otrzasalam sie z szoku, gdy po wyemigrowaniu okazalo sie, ze to nie norma tylko pogodowa anomalia, a w Limerick o 5 rano pilot Itaki uczyl mnie prowadzic wycieczkowy autokar.

Po powrocie, cala slomianke nad biurkiem wytapetowalam zdjeciami z Irlandii. Bo to Irlandia urzekla mnie najbardziej. Nie Londyn, w ktorym chyba tylko ukleklam przed Big Benem. Potem wrocilam, wylecialam z pracy po raz drugi, a po roku, 300 wyslanych CV i nietaktownej propozycji wlasnego taty, ze moze tak bym wyjechala do Niemiec pracowac, pomyslalam, ze pracowac tak, ale nigdy u Niemca.

Irlandia, tam jest moje miejsce, tam zostalo moje serce i tylko tam bede naprawde szczeliwa ❤

Wiec chyba jasno i wyraznie widac, ze gdyby nie Freddie….

Teraz o filmie.

Film jest jednoczesnie bardzo dobry i bardzo slaby. Ma nieprawdopodobnie fenomenalne, wciskajace w fotel i zapierajace dech momenty, gdzie czlowiek po prostu znika, zdominowany muzyka, ogranymi po tysiackroc, znanymi kazdemu na wylot i do porzygania kawalkami, ktore – w kinie z sensownym dzwiekiem – rozwalaja krzesla, sciany i publicznosc w drzazgi. I ma nudne i ciagnace sie dluzyzny, przeciagniete sceny, z ktorych nic nie wynika i ktore nie posuwaja akcji nawet o milimetry do przodu. Temat jest ogarniety po lebkach i – nie oszukujmy sie – na odpierdol i gdyby nie Rami Malek, czlowiek niewiele by sie nowego o Freddiem dowiedzial. Malek nie gra Freddiego, on JEST Freddiem, do samego srodka, do flakow i trzewi, do glebi serca, ktore nigdy nie zaznalo spokoju, prawdziwej milosci i zrozumienia. Nigdzie nie umiem znalezc informacji kto spiewa na tym filmie. Czy dzwiek i glos Freddiego sa podlozone? Moze ktos wie, to niech mi powie, chociaz i tak nigdy nie uwierze, ze spiewa aktor. Reszta obsady tez jest zajebista, Brian May w szczegolnosci dobrany idealnie. Zal mi, ze film konczy sie w tym momencie, w ktorym sie konczy, a nie ciagnie historii dalej, ale mysle, ze to jedna z tych produkcji, ktore bede doceniac coraz bardziej przy kazdym kolejnym ogladaniu. Jesli pojdziecie to zwroccie uwage na scene w szpitalu, choc ostrzegam, ze boli przy niej serce. I scena nagrywania Bohemian Rhapsody, przy ktorej z kolei mozna poplakac sie ze smiechu. Nie jest to filmowe arcydzielo (muzyczne jak najbardziej), nie jest to film dekady ani nawet roku. Rozumiem rozczarowane recenzje, ale nie czytajcie ich – tak jak ja – przed seansem. Nie czytajcie ich w ogole. Idzcie, a obiecuje, ze wyjdziecie zalani lzami, spiewajac „and we’ll keep on fighting till the end”.

 

Silver lining

Ponieważ znowu, po raz ochnasty, nie udało mi się coś, o co walczę od wielu lat, to postanowiłam się poużalać. Że lajf nie jest fer, co oczywiście wszyscy wiemy, ale że lajf to również droga od porażki do porażki z zerową gwarancją głównej wygranej. I że jak Kamil Stoch powiedział, że trzeba sto razy przegrać żeby raz wygrać, to samą prawdę powiedział, a nie że gadał co mu trener albo sponsor kazali. Potem ogarnęłam jak się czuje Lewy jak wychodzi na boisko raz za razem, mecz za meczem, zgrupowanie za zgrupowaniem, Robben mu nie podaje, ślepy Milik nie trafia do bramki z pinciu metrów, gole nie padają, naród gwiżdże, hejterzy triumfują.  Lata lecą, do końca kariery coraz bliżej, spektakularnych sukcesów brak. A on nadal wychodzi i robi swoje, chociaż mógłby powiedzieć spierdalajcie, i się obrazić. 

Więc w ciągu dalszym ponurych rozmyślań doszłam do refleksji, że są rzeczy i sprawy nie do ogarnięcia, nie do wygrania, a zwycięstwem jest to, że następnego dnia po porażce stajemy po raz kolejny w szranki, żeby znów polec. Macierzyństwo może być takim barwnym przykładem, ale jest ich więcej. I nie dam już sobie wmówić, że wystarczy BARDZO CHCIEĆ. Nie wystarczy bardzo chcieć. Nie wystarczy się zajebiście starać. Nie wystarczy wierzyć w siebie żeby się udało. Pozytywne myślenie też gówno daje. Nikt o tym jak zwykle nie mówi, bo historie codziennych upadków nie ukoronowanych spektakularnym sukcesem nie są medialne. Nie sprzedają się tak dobrze, jak opowieści tych, którzy wygrali życie i mogą powiedzieć, że to wszystko dlatego, że się nie poddawali i nie tracili wiary w siebie. Gówno. Ściema z gatunku, że uśmiech dziecka wszystko wam wynagrodzi, a wielką miłość spotkacie właśnie wtedy, gdy przestaniecie jej wyglądać. Możecie jej nigdy nie spotkać, naprawdę. Nie w takiej formie, jaką macie w głowie. Ale możecie trafić na kogoś kto was zawsze rozbawi. I może się okazać, że na tym właśnie polega miłość na całe życie. Że śmiejecie się przez łzy, opłakując stratę mitycznego uczucia które was ominęło.

Mam w życiu tak, że generalnie kiedyś tam w końcu dostaję to, na czym mi zależy, ale nigdy wtedy, gdy bardzo i zajebiście tego chcę i gdy robię wszystko żeby to osiągnąć. Bo po co. Cel przychodzi po latach, często po dekadach. Sam, bez wysiłku i mimochodem. Gdy emocje już opadły i już mi nie zależy. Gdy odpuściłam i przestałam się starać. Gdy zrezygnowana wzruszam ramionami i myślę sobie, że teraz to nic mi po tym, że chciałam WTEDY i że WTEDY dałoby mi to takie zajebiste poczucie spełnienia i samozrealizowania. Przypięłoby mi skrzydła, pozwoliło uwierzyć, że marzenia się spełniają. Nie wiem. Może zaraz się okaże, że wszyscy mają inaczej. Że bardzo się starają, walczą do końca i wygrywają, gwiazdki spadają im z nieba, a ja się niepotrzebnie nad sobą użalam i poddaję w połowie drogi. Chociaż się przecież nie poddaję, bo wstaję codziennie, żeby się znów na nowo potknąć. Ale dopada mnie ta myśl, że pewne cele nie zrealizują się nigdy i trzeba będzie z tym żyć albo przedefiniować definicję zwycięstwa na taką, która jest loser friendly. Tak, wiem że nie cel jest ważny tylko droga co do niego prowadzi. Ale drogę wybieramy ze względu na cel więc to trochę jakby błędne koło. 

Z innej beczki to jestem kompletnie uzależniona od programu „Ślub od pierwszego wejrzenia” i nawet nie udaję, że w ogóle mnie ta telewizyjna szmira nie obchodzi i oglądam niechcący, bo się przypadkiem oparłam o pilota, tylko cały dom wie, że w poniedziałek o 21:30 ma być cisza i spokój bo mama analizuje ludzkie charaktery. I naprawdę jestem zafascynowana jak oni znajdują takich fajnych facetów i tak kompletnie popieprzone laski, które oczekują niewiadomo czego, a potem kręcą nosem. I ci faceci naprawdę się starają, a księżniczka jedna z drugą zamiast to zauważyć, to płacze, że wybrali jej rudego zamiast ognistego bruneta. Albo że ona była już w dwóch nieudanych związkach i teraz nie będzie zabiegać o faceta i to on ma się starać i domyślać o co jej chodzi. A on wprost mówi, że nie umie czytać w myślach bo nie jest cholerną wróżką. No nie wiem. Sama uważam proces komunikowania się z facetami za tysiąc razy prostszy od relacji z kobietami. Facet mówi to co myśli. Nie kombinuje. Rzadko korzysta z poczwórnie złożonych podtekstów. Jak milczy to milczy, a nie że jest obrażony. A jak mówi, że nic się nie stało to naprawdę kurwa nic się nie stało, a nie że mam spierdalać bo nie potrafię rozszyfrować z westchnień, co zrobiłam nie tak. 

Oraz Karolak w Ameryka Express. Ani przystojny ani aktor stulecia. A tu co go oglądam to omg. Nie gra nikogo i jest zajebisty. Serce normalnie szybciej bije, jak kiedyś przy Olbrychskim jako Tuhaj Beju albo potem Kmicicu. Kto by pomyślał. 

Jest takie powiedzenie, że every cloud has a silver lining (ja je lubię w wersji odwróconej, że every silver lining has a cloud). I taki właśnie był ten dzień…