Ocean wspomnień

W pięciu dniach pobytu w Polsce udało mi się ogarnąć taką gamę emocji, że naprawdę mam dość do Mistrzostw Świata. Bieżąca fotorelacja była na fejsie, a teraz siedzę nad pustym wordem i naprawdę nie wiem jak to objąć słowami. Poznań uwielbiam bezkrytycznie. Poznań mnie wychował i bezpiecznie, za rękę, doprowadził do miejsca, z którego nie bałam się wyruszyć w świat, zostawiając wszystko za sobą. Moje serce teraz i zawsze będzie podzielone na dwa sektory: poznański i dubliński. Żaden, nigdy nie będzie lepszy ani gorszy. Jestem tu i tęsknię za tam, jestem tam i serce wyrywa się tu. Jeśli by się nad tym głęboko zastanowić, to w sumie jest to smutne, ale również, tak jakby, nie mam już żadnego w tej kwestii wyboru.

Byłam na koncercie Strachów. Mimo statusu „fana od wieków” ciągle boję się chodzić na te koncerty, tak samo jak bałam się kupić nową płytę. W swoim postrzeganiu ich (i Pidżamy) twórczości zatrzymałam się na bezgranicznym uwielbieniu i wciąż się boję, że nadejdzie taki moment, w którym magia pryśnie, a ja patrząc na scenę, dojdę do wniosku, że Grabaż jest już starym dziadem i co ja w ogóle kiedyś w nim widziałam. Było kilka (dublińskich) koncertów, które z jakichś tam powodów przeszły w mojej głowie bez większego echa, więc nigdy nie wiem czego oczekiwać następnym razem. A oczekuję zawsze powrotów do przeszłości. Do tamtych emocji, które w miarę upływu lat coraz trudniej – z powodów oczywistych – odtworzyć. Idę żeby znów móc poczuć się jak tamta licealistka, dla której radio i muzyka były całym życiem, nie wiem po co – może żeby nie myśleć o tym, że całe dekady mijają w zastraszajacym tempie, ale (skoro uparcie chodzę na te koncerty i czuję to, co czułam wtedy) młodość w głowie tak naprawdę nie przemija? Może żeby znów poczuć ducha rebelii? Nie myśleć, że szufladki, w których życie mnie pogrupowało to wyłącznie: pracownik biurowy, żona, matka dzieciom i kobieta na granicy smugi cienia?

Koncert był znakomity, Grabaż ze Strachami uruchomili machinę czasu, zabrali mnie tam, gdzie chciałam i dostarczyli emocji, których potrzebowałam. Potem, jak już przyleciałam do domu, odsłuchałam płytę i przedpadłam całkowicie, a kolejne kawałki były odtwarzane tak długo, aż dzieci przyszły i powiedziały: MAMO, NIECH TEN PAN JUŻ NIE ŚPIEWA. Dobrze.

22449722_194195101123476_8660424187345539608_n

Odkurzyłam również jedną z moich najważniejszych znajomości z podstawówki i znów – totalne pozytywne zaskoczenie, spotkanie o którym nie wiedziałam czy nie zakończy się po pół godzinie, ciągnęło się godzinami i gdyby nie to, że musiałam lecieć dalej, to ciągnęło by się pewnie jeszcze dłużej. Kosmos. Znów byliśmy tam i wtedy, czasoprzestrzeń uchyliła na ułamek sekundy okno i przypomniała dlaczego ta akurat osoba była kiedyś tak ważna. Spotkanie z tak zajebiście pozytywnym vibe’em, że długo potem uśmiechałam się na jego wspomnienie.

Nie mogę oczywiście pominąć wieczoru z legendarną cashew.blog.pl przed którym chyba i ona i ja stresowałyśmy się bardzo, a okazało się że zupełnie niepotrzebnie. W pierwszym odruchu chciałam napisać, że rzadko zdarza mi się rozmawiać tak dobrze z kimś, kogo widzę pierwszy raz na oczy, ale potem pomyślałam, że to przecież nieprawda, tych ciepłych i serdecznych spotkań  było już bardzo wiele. Każda bliska mojemu sercu blogerka, z którą znajomość przeniosła się do reala, chyba się ze mną zgodzi.

Ogólnie cały pobyt w Poznaniu złagodził jakoś mój głód bratniej duszy, poczucie, że to co było nigdy już nie wróci, że emocje sprzed lat przeminęły z wiatrem i nigdy już nie przyspieszą bicia mojego serca, było kilka takich zaskakujących, ulotnych momentów, które minęły szybciej niż trwały, chwile gdy opadły ze mnie wszelkie zabezpieczenia, zamontowane w głowie systemy awaryjne, „izolatory z ironii” jak ktoś je ładnie nazwał i wystarczało wtedy po prostu być. I cieszyć się, że koleżanka z licealnej ławki jest wciąż ta sama koleżanką, która była w 1993 roku, z którą można godzinami rozmawiać albo milczeć, pić kawę, jeść obiad albo siedzieć pół dnia na lotnisku i jeść hot dogi. I nie trzeba jej nic godzinami tłumaczyć, bo wszystko rozumie bez słów.

Z trudem ogarniam, że jest rok 2017. Nie 1997, nie 2003, nie 2007, tylko 2017. Data z filmów science fiction, które oglądało się będąc dzieckiem. Ten moment w przyszłości, o którym kiedyś rozmyślaliśmy, zastanawiając się kim będziemy, kim zostaną nasi znajomi, kto będzie naszym mężem lub żoną i czy będziemy mieć dzieci. Koszulka lidera należy jeszcze przez chwilę do nas, ale za plecami słychać już oddech peletonu oraz nie ma już tak naprawdę nikogo do kogo można by się zwrócić o pomoc, gdy potykamy się na kolejnej życiowej przeszkodzie i gubimy pałeczkę, którą przekazali nam kiedyś z ulgą nasi rodzice. Jakimś cudem to my nagle jesteśmy odpowiedzialni, musimy wiedzieć najwięcej, to od nas oczekuje się wiążących decyzji na każdym życiowym levelu i to my nie możemy już powiedzieć, że e, pierdolić to wszystko, bo jakoś to będzie. I naprawdę nieważne, że wydaje nam się, że jesteśmy wciąż do tego nieprzygotowani, że cały czas myślimy, że to próba generalna i wciąż jeszcze jest czas żeby nauczyć się roli na pamięć. Suflera, który by nam podpowiedział kolejne kwestie, również nie ma…

NIC NIE KUPIŁAM W ROSSMANIE, więc sama nie wiem. Musze chyba lecieć jeszcze raz.

Z dokonanych zakupów całkowicie uwiodły mnie olejki z Ministerstwa Dobrego Mydła, kupcie sobie po prostu wszystkie, bo nie wiem który najlepszy (Julce, która mi Ministerstwo poleciła bardzo DZIĘKUJĘ)

Na koniec jeszcze został mi zafundowany rollercoaster pt huragan Ofelia i całe 24h przed wylotem – gdy systematycznie dochodziły do mnie njusy, że szkoły w całym kraju zamknięte, autobusy i pociągi nie kursują – red alert i w ogóle spierdalajmy wszyscy gdzie popadnie – było gorsze od oczekiwania na ustną maturę z polskiego. Następnego dnia na lotnisku jeszcze gorszą informacją było, że ależ oczywiście że lecimy i osochodzi. Pana pilota z tego rejsu pozdrawiam niniejszym najserdeczniej z głębi serca, życzę mu szczęścia, zdrowia, pięknej żony, zdolnych dzieci i wygranej w totka, bo lądowanie było level pro i w ogóle jaka Ofelia. Założę się, że lądował i dłubał w nosie, czytał gazetę albo wysyłał smsy do znajomych, tak gładko mu to poszło. Ale tak, widziałam jak lądowały inne samoloty oraz czytałam relacje z tego co się działo na pokładach innych lotów, na fejsie Ryanaira. Dziękuje panie pilocie raz jeszcze.

Poznań ogólnie objawił mi się jako miasto młodych i – uwaga – MIŁYCH ludzi. Panie w sklepach ogólnie były normalnie miłe, bez focha i nienachalne, poza jedną z Costy w CH Posnania, która obraziła się na mnie bo… oczywiście nie miałam drobnych. Ona też nie miała, więc zabrałam swoją kasę i chciałam iść do Bliklego naprzeciwko, ale wtedy się okazało, że pani jednak drobne ma, ale nie będzie się już do mnie odzywać.

Poza tym jestem cielęciem, które tęskni jak debil za swoim mężem i nie może bez niego spać. Tak, nie musicie regulować odbiorników – ja, niezależna, faceci-to-chuje, sistermoon nie mogę się obejść bez starego przez pięć dni. Czuwaj.

Wróciłam, znów wstaję rano na pociąg, słucham SnL i tęsknie za Poznaniem. Szary wiruje pył, smutek, nadzieja i nostalgia.