Ponieważ znowu, po raz ochnasty, nie udało mi się coś, o co walczę od wielu lat, to postanowiłam się poużalać. Że lajf nie jest fer, co oczywiście wszyscy wiemy, ale że lajf to również droga od porażki do porażki z zerową gwarancją głównej wygranej. I że jak Kamil Stoch powiedział, że trzeba sto razy przegrać żeby raz wygrać, to samą prawdę powiedział, a nie że gadał co mu trener albo sponsor kazali. Potem ogarnęłam jak się czuje Lewy jak wychodzi na boisko raz za razem, mecz za meczem, zgrupowanie za zgrupowaniem, Robben mu nie podaje, ślepy Milik nie trafia do bramki z pinciu metrów, gole nie padają, naród gwiżdże, hejterzy triumfują. Lata lecą, do końca kariery coraz bliżej, spektakularnych sukcesów brak. A on nadal wychodzi i robi swoje, chociaż mógłby powiedzieć spierdalajcie, i się obrazić.
Więc w ciągu dalszym ponurych rozmyślań doszłam do refleksji, że są rzeczy i sprawy nie do ogarnięcia, nie do wygrania, a zwycięstwem jest to, że następnego dnia po porażce stajemy po raz kolejny w szranki, żeby znów polec. Macierzyństwo może być takim barwnym przykładem, ale jest ich więcej. I nie dam już sobie wmówić, że wystarczy BARDZO CHCIEĆ. Nie wystarczy bardzo chcieć. Nie wystarczy się zajebiście starać. Nie wystarczy wierzyć w siebie żeby się udało. Pozytywne myślenie też gówno daje. Nikt o tym jak zwykle nie mówi, bo historie codziennych upadków nie ukoronowanych spektakularnym sukcesem nie są medialne. Nie sprzedają się tak dobrze, jak opowieści tych, którzy wygrali życie i mogą powiedzieć, że to wszystko dlatego, że się nie poddawali i nie tracili wiary w siebie. Gówno. Ściema z gatunku, że uśmiech dziecka wszystko wam wynagrodzi, a wielką miłość spotkacie właśnie wtedy, gdy przestaniecie jej wyglądać. Możecie jej nigdy nie spotkać, naprawdę. Nie w takiej formie, jaką macie w głowie. Ale możecie trafić na kogoś kto was zawsze rozbawi. I może się okazać, że na tym właśnie polega miłość na całe życie. Że śmiejecie się przez łzy, opłakując stratę mitycznego uczucia które was ominęło.
Mam w życiu tak, że generalnie kiedyś tam w końcu dostaję to, na czym mi zależy, ale nigdy wtedy, gdy bardzo i zajebiście tego chcę i gdy robię wszystko żeby to osiągnąć. Bo po co. Cel przychodzi po latach, często po dekadach. Sam, bez wysiłku i mimochodem. Gdy emocje już opadły i już mi nie zależy. Gdy odpuściłam i przestałam się starać. Gdy zrezygnowana wzruszam ramionami i myślę sobie, że teraz to nic mi po tym, że chciałam WTEDY i że WTEDY dałoby mi to takie zajebiste poczucie spełnienia i samozrealizowania. Przypięłoby mi skrzydła, pozwoliło uwierzyć, że marzenia się spełniają. Nie wiem. Może zaraz się okaże, że wszyscy mają inaczej. Że bardzo się starają, walczą do końca i wygrywają, gwiazdki spadają im z nieba, a ja się niepotrzebnie nad sobą użalam i poddaję w połowie drogi. Chociaż się przecież nie poddaję, bo wstaję codziennie, żeby się znów na nowo potknąć. Ale dopada mnie ta myśl, że pewne cele nie zrealizują się nigdy i trzeba będzie z tym żyć albo przedefiniować definicję zwycięstwa na taką, która jest loser friendly. Tak, wiem że nie cel jest ważny tylko droga co do niego prowadzi. Ale drogę wybieramy ze względu na cel więc to trochę jakby błędne koło.
Z innej beczki to jestem kompletnie uzależniona od programu „Ślub od pierwszego wejrzenia” i nawet nie udaję, że w ogóle mnie ta telewizyjna szmira nie obchodzi i oglądam niechcący, bo się przypadkiem oparłam o pilota, tylko cały dom wie, że w poniedziałek o 21:30 ma być cisza i spokój bo mama analizuje ludzkie charaktery. I naprawdę jestem zafascynowana jak oni znajdują takich fajnych facetów i tak kompletnie popieprzone laski, które oczekują niewiadomo czego, a potem kręcą nosem. I ci faceci naprawdę się starają, a księżniczka jedna z drugą zamiast to zauważyć, to płacze, że wybrali jej rudego zamiast ognistego bruneta. Albo że ona była już w dwóch nieudanych związkach i teraz nie będzie zabiegać o faceta i to on ma się starać i domyślać o co jej chodzi. A on wprost mówi, że nie umie czytać w myślach bo nie jest cholerną wróżką. No nie wiem. Sama uważam proces komunikowania się z facetami za tysiąc razy prostszy od relacji z kobietami. Facet mówi to co myśli. Nie kombinuje. Rzadko korzysta z poczwórnie złożonych podtekstów. Jak milczy to milczy, a nie że jest obrażony. A jak mówi, że nic się nie stało to naprawdę kurwa nic się nie stało, a nie że mam spierdalać bo nie potrafię rozszyfrować z westchnień, co zrobiłam nie tak.
Oraz Karolak w Ameryka Express. Ani przystojny ani aktor stulecia. A tu co go oglądam to omg. Nie gra nikogo i jest zajebisty. Serce normalnie szybciej bije, jak kiedyś przy Olbrychskim jako Tuhaj Beju albo potem Kmicicu. Kto by pomyślał.
Jest takie powiedzenie, że every cloud has a silver lining (ja je lubię w wersji odwróconej, że every silver lining has a cloud). I taki właśnie był ten dzień…