Dublin – Zakopane AD 2016

Największym minusem życia w Irlandii jest to, że Polska nie jest z nią połączona jakimś – nie wiem – tunelem albo mostem nad Europą, żeby po prostu wsiąść do auta lub pociągu i po max 4 godzinach być na miejscu.

Tak, wiem że lot samolotem trwa 3 godziny, naprawdę.

Ale latanie jest takie upierdliwe!

Nie da się zabrać wszystkiego, z termosika każą wylewać zrobioną w domu kawkę, do cholernej plastikowej torebki nie mieści się pińcet moich kremików, a w kolejce do odprawy stoi się dłużej niż kiedyś do monopolowego. Dublin jeszcze przechodzi ulgowo, ale po każdorazowej odprawie na polskich lotniskach, gdzie co drugi pasażer traktowany jest jak potencjalny terrorysta, gotów wysadzić samolot przy pomocy żelu do włosów, za każdym razem mam dosyć. Nie wiem co to jest, ale z polskich urzędników przebija wszechogarniająca pogarda do petenta, tak jakby ich władza nad zawartością mojej torebki stawiała ich w gronie panów życia i śmierci. A weźcie sobie ten płyn do demakijażu i zeżryjcie. Kupię se nowy.

W Dublinie na mniejsze przewinienia mrugają okiem i proszą żeby już więcej nie, ok? Podczas kontroli paszportu w Polsce człowiek, prześwietlony czujnym i przenikliwym okiem straży granicznej, czuje się jak poszukiwany listem gończym po calej Europie przestępca, w Dublinie pan zwisa z krzesła tak znudzony, że za każdym razem, poza paszportem, mam ochotę podać mu Redbulla, żeby nie zasnął i nie spadł.

W zeszłym roku było paradnie, bo wymyśliłam żeby pojechać z Dublina do Zakopanego samochodem.

No ziew, no.

Mogłam wymyślić Władywostok, tak?

Jechaliśmy w sierpniu, rajsenfiber dostałam już w marcu. Ponieważ jestem nienormalna (temat na osobną notkę) i denerwuję się wszystkim na zapas, to siedziałam od tego marca do sierpnia i wymyślałam wszystkie możliwe czarne scenariusze, z których najbardziej optymistyczny zakładał zepsucie się auta w środku Dojczlandu i dalszą drogę pieszo, z tobołkami, poboczem autostrady, pod ostrzałem niedobitków z Wehrmachtu.

Ponadto, ponieważ postanowiliśmy jechać przez 2 dni, z noclegiem we Francji, to nocleg ten BEZTROSKO zabukowałam w CALAIS.

I wszystko było super do momentu, gdy ktoś życzliwy nagle się spytał, czy naprawdę nie boimy się pchać z dziećmi do tej DŻUNGLI UCHODŹCÓW.

Kurwa, tak jak stałam, tak chciałam wszystko odwoływać i iść się zakopać na pasie zieleni przed domem, żeby mnie nikt do Bożego Narodzenia nie znalazł.

Zapomniałam, tak?!

Zapomniałam, że w Calais, przy porcie jest (już był) obóz uchodźców. Najnormalniej, wśród wszystkich innych potencjalnych katastrof, które skrupulatnie obmyśliłam, tej nie było na liście i już. Po uchodźcach przestałam już w ogóle sypiać i w zasadzie bez pudła można stwierdzić, że stres, który zafundowałam sobie z okazji wyjazdu na urlop wypoczynkowy zatruł mi 3 miesiące życia i zniweczył jakiekolwiek dobroczynne działanie wakacji.

Mówiłam że jestem nienormalna.

Żeby było śmieszniej, w pracy miałam bardzo sympatycznego starszego pana, który jak usłyszał co robimy i gdzie jedziemy, to następnego dnia przyszedł z mapą, rozwinął ją i spytał się czy wiem ile to jest kilometrów. Potem przychodził codziennie i mówił, że tak brave girl jak ja, to on jeszcze nie widział, na co ja tylko wzdychałam, kiwałam posępnie głową i mówiłam, że gdybyśmy nie wrócili to może wziąć mój dziurkacz.

W końcu godzina „W” nadeszła. Do samochodu zapakowałam wszystko co umożliwiłoby przetrwanie kilkumiesięcznego pobyt na Syberii i Saharze jednocześnie. Nieważne że mieliśmy jechać przez dwa dni, prowiantu mieliśmy pół Lidla. Był piękny, letni poranek (czyli w przełożeniu na klimat irlandzki piździło i lał deszcz), morze Irlandzkie szumiało. Do ostatniej chwili, do wjazdu na prom, miałam nadzieję że coś się wydarzy, nie wiem, Morze Irlandzkie się rozstąpi, przypomnę sobie, że w domu zostało włączone żelazko i nie będziemy musieli jechać.

Mentalnie podzieliłam sobie tę podróż na etapy i starałam się nie skupiać na upiornych 2 dniach w samochodzie, z trójka dzieci, tylko na odcinku od – do. Z parkingu pod domem na prom. Przez Morze Irlandzkie. Holyhead – Dover. Kanał La Manche. Calais – Katowice. Luzik. Kiedyś dwa dni jechało się z Kielc do Radomia, a teraz proszę. Cała Europa, fryzura bez zmian.

Rozpisywać dalszej podróży na kilometry juz nie będę, ale ogólnie powiem tak. Da się. Tylko czy warto. Tzn warto, bo oczywiście DZIŚ, z PERSPEKTYWY, wspominamy to jako przygodę życia i co najmniej raz w tygodniu ktoś zaczyna zdanie od: „A pamiętacie jak jechaliśmy do Polski i…”

Calais, wbrew moim obawom, nie okazało się strefą wojenną, z popalonymi wrakami aut na ulicach i gromadą ziomków uchodźców, atakujących zjeżdżające z promu auta z małymi dziećmi, tylko normalnym, tętniącym nocym życiem francuskim miasteczkiem. Choć obóz śmierdział, owszem, i filmy na jutjube, kręcone przez kierowców TIRów też, owszem, widziałam, na szczęście już po powrocie.

W jedną stronę jechaliśmy w połowie tygodnia, z powrotem w weekend i to miało zasadnicze znaczenie, ze względu na ruch, a raczej jego brak, w dni wolne od pracy. Obwodnica Londynu jest w zasadzie tak samo nieprzejezdna po północnej jak i po południowej stronie i wracając przeżyliśmy chwil grozy, gdy Google Maps nagle odkryło na niej wypadek i skrupulatnie zmieniło naszą godzinę przyjazdu do Holyhead z 19:30 na 20:50. Czyli dwadzieścia minut po odpłynięciu ostatniego promu do Irlandii. Objeżdżając powstały korek musieliśmy jechać pod prąd jednokierunkowym traktem dla krów, szorując podwoziem po wertepach, pozdrawiając po słowiańsku („kurwa, gdzie jedziesz!”) podlondyńskich farmerów i zgarniając lusterkami całą przydrożną roślinność. Mogłam zbierać, miałabym kompletną wyprawkę dla początkującego młodego zielarza. Zdążyliśmy.

 13903440_602869616548195_5371257616314842083_n

Na kontynencie za to nuda. Wsiadając do auta o 7 rano w Calais mieliśmy planowany czas podróży 13h i 29 minut i to było chyba w calej tej jeździe najgorsze. Że człowiek przyglądał się JAK STRASZNIE WOLNO TE MINUTY UPŁYWAJĄ i z nudów miał ochotę położyć się na poboczu i zaczekać na najbliższy patrol policji lub zacząć robić origami z kartek atlasu samochodowego, bo używanie go do wyznaczania dalszej trasy mijało się z celem (popatrzcie na zdjęcie). Zagapienie się i nie patrzenie przez 25 minut na nawigację nic nie dawało, bo potem i tak zostawało 13 godzin i 4 minuty. Żeby nikt nie mial złudzeń – w jedną stronę jechaliśmy godzin 18, w druga 15. Ahoj.

Z ciekawostek przyrodniczych to Niemcy skaczą po autostradzie jak pasikoniki. Nie mogłam się napatrzeć jak zmieniają pasy. Błyskawicznie. Jak bohaterowie filmów akcji, z szumem peleryny. Bez zmuszania innych użytkowników drogi do hamowania i bez wywoływania korka na 10 km. Od razu miałam wizję Irlandczyków na M50, którzy najpierw sygnalizują manewr zmiany pasa przez 5 minut, po czym kolejne 10 zabiera im przejechanie lini i ustatkowanie się na pasie obok.

Sto kilometrów przed polską granicą auto zaczęło wydawać odgłosy jak tonący Titanic, poszły klocki hamulcowe i nie dałam rady przekonać PMa, żeby może już do końca trasy nie hamował.

Oznaczanie granicy Niemcy – Polska jest zbyteczne. Człowiek od razu wie, że znalazł się na ojczystej ziemi. Najlepiej podsumował to mój małżonek:

„Przejechałem kurwa cala Europę. I dopiero w Polsce zaczęli mi migać, że mam im zjechać z drogi”

4 myśli w temacie “Dublin – Zakopane AD 2016

  1. Pff, chciałabym zauważyć, że z IE macie tanie linie i bezpośrednie loty do PL; luksusy, których trasa CH-PL nie zapewnia (a w każdym razie nie do Gdańska). Więc zazdr! (I też nieustająco czekam na teleport, tak).

    Polubienie

  2. Pingback: Strach
  3. Pingback: Barszcz z granatu

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s