Jedną z najczarniejszych stron emigracji jest samotność. Już nie mówię o tym, że nie ma tej wioski do wychowywania dzieci, ale nie ma dosłownie nikogo. Żadnego zaplecza. Żadnej chroniącej przed upadkiem siatki, żadnych lin zabezpieczających. Żadnego wsparcia, w sytuacji, w której pociąg nagle hamuje na stacji zadupie, a spanikowani maszynista z konduktorem nie wiedzą jak go dalej uruchomić. Jednym z moich najgorszych koszmarów, z czasów gdy twinsówny były malutkie było to, że gdyby PMowi coś się stało, to ja bym się o tym nie dowiedziała do powrotu z pracy. I te dzidziusie tak by leżały cały dzień, głodne, i płakały. Tak, no jestem katastrofistką. Jestem tą osobą, która zawsze jakimś odcinkiem podświadomości czeka na telefon, który zadzwoni, żeby przekazać złe newsy. A przecież kiedyś człowiek tak się cieszył jak ktoś do niego zadzwonił na komórkę. Albo jak smsa dostał. Z listów w skrzynce kiedyś też się cieszyłam. A teraz co. Albo zaległe rachunki albo listy z ZUSu. W najlepszym wypadku gazetki z Tesco z kuponem na 2 euro.
Z tradycji bożonarodzeniowych mamy jedną, ale za to taką hoho. Co roku w okresie listopad – grudzień ktoś zapada na zdrowiu, ale nie tam, że sezonowy katar czy nieczynne gardło. Nie, nie, to nuda. W ofercie mamy złamane nogi, pobudki w świąteczny poranek z trójka dzieci z gorączką 41 stopni. Apteki zamknięte, przychodnie zamknięte. Paracetamol mogę se sama w dupę wsadzić, bo gorączkę dzieciom zbija z 41 na 39.9. Pamiętam wiele takich dni, dni gdy płakałam z bezradności, bo nie miałam pojęcia co robić dalej. Nie jest to fajne. Odbiera duży procent spontanicznej beztroski i radości z życia. Człowiek już nawet nie myśli o tym, że od 12 lat nie może po prostu wyjść ze starym na całonocną imprezę lub wyjechać na romantyczny weekend we dwoje. Oczekiwania w stosunku do życia sprowadzają się tylko do tego, żeby nikogo przez następne 24h szlag nie trafił, żeby wszyscy wieczorem wrócili bezpiecznie do domu, a następnego poranka obudzili się zdrowi. Może żeby się w ogóle obudzili, nie wymagajmy za dużo.
Odkąd dziewczyny podrosły trochę już jest w tym temacie łatwiej. Jakby co to zadzwonią i powiedzą co się stało. Do kina też już by dało radę pójść. Domu z dymem nie puszczą, chwyt Heimlicha znają. Same się rano ogarną, zrobią sobie śniadanie i pójdą do szkoły.
No ale co z tym telefonem. On niestety dzwoni. Za całego roku, ze wszystkich 365 dni do wyboru – dzwoni w poranek po moim Xmas party. Jedyny poranek w całym roku, kiedy nie ma mnie w domu. Los to figlarz. Powinien organizować szkolenia z zakresu „Alternatywne poczucie humoru – nieśmieszne dowcipy dla zaawansowanych”. Więc dzwoni, a po drugiej strony jest PM, moja skała, opoka i największe (oraz tak naprawdę jedyne) życiowe wsparcie, który nie jest w stanie wydusić z siebie słowa. Tak go boli brzuch. Och losie, naprawdę. Dzieci śpią, on nie jest w stanie mówić, nie wspominając o jakiejkolwiek samodzielnej podróży do szpitala (jest 5 minut od nas). Ja w centrum Dublina, w hotelu, w którym postanowiłam zostać po xmas party żeby mieć jakąś namiastkę luksusu w życiu (w sumie wcześniej chciałam lecieć do Pragi na xmas market, ale pieniędzy mi zabrakło. Debet na koncie wyświadcza człowiekowi czasami kompletnie nieoczekiwane przysługi).
No więc dzwonię do sąsiada, głos mi drży, ręce się trzęsą. Sąsiad rzuca wszystko, leci ratować, odwozi PM na pogotowie. Ja wybiegam z hotelu, łapię pierwszy pociąg, dzwonię do dzieci, na szczęście nie panikują i nie płaczą, tylko jedzą śniadanie i szykują się do szkoły. Przyjeżdżam, jadę do szkoły przytulić, potem lecę do szpitala. PM twierdzi, że wie już jak wygląda poród, na co patrzę na niego i zastanawiam się czy oprócz bólu brzucha nie doznał jeszcze jakiegoś niespodziewanego urazu głowy. Poród, doprawdy. Na moją delikatną sugestię czy wytrzymałby taki ból przez 24h odpowiada, że przecież między skurczami są przerwy!!! Tak, jasne, w ich trakcie kobiety poprawiają makijaż, malują paznokcie i sączą drinki, oglądając Netflixa.
Siedzimy na tym pogotowiu 5 godzin, ale jak już się nam zajmują to porządnie i kompleksowo. To ten sam szpital, który poskładał mi rozwaloną w drzazgi kostkę, więc mam dość duży kredyt zaufania i przynajmniej się nie stresuję, że dadzą nam paracetamol, powiedzą „you’ll be grand” i wyślą do domu. Problemem okazuje się stan zapalny trzustki (tak, tak od razu mi się przypomina na co umarł Patrick Swayze). Więcej badań, po których ma się okazać czy PM musi zostać w szpitalu czy wróci do domu.
Nauczyciel Julki (też nasz sąsiad) przysyła smsa czy mam co zrobić z dziewczynami po szkole. K (była opiekunka Julki w żłobku), od niedawna też nasza sąsiadka, dzwoni mnie opierdolić, że czemu do nich rano nie zadzwoniłam i czy Julka ma jej numer telefonu – na wszelki wypadek.
Wracam do domu dać dzieciom obiad, 2h później dzwoni PM, że reszta badań ok i nie musi zostawać. Kamień z serca.
Dzień się kończy, leżę w łóżku. Nagle dociera do mnie, że ta siatka jednak jest. Cienka i przezroczysta i nie widać jej na co dzień. Ale jest. Wzrusza mnie to okropnie. Dziękuję za nią w głowie. A życie właśnie takie jest. Bardzo lubi nam organizować krótkie i niespodziewane flash kursy pokory, po których człowiek przestaje przejmować się pierdołami i wszystkim, czemu jest w stanie zaradzić zwykły paracetamol.
Och Ty. Rozmazałaś mnie zupełnie. Winko się należy!
PolubieniePolubienie
No właśnie, jest i bardzo dobrze, że ją masz 🙂 tak sobie myślę, że tworzy się samorzutnie i po prostu potrzebuję czasu!
PolubieniePolubienie
No właśnie, jest i bardzo dobrze, że ją masz 🙂 tak sobie myślę, że tworzy się samorzutnie i po prostu potrzebuje czasu!
PolubieniePolubienie
Ohhh, ślę ciepłe myśli, oby wszystko było dobrze! I u mnie było podobnie – na emigracji głównie męczyła mnie myśl, że jeśli w piątek wieczorem coś mi się stanie, będę tak leżeć martwa do połowy poniedziałku aż ludzie z pracy zaczną się zastanawiać czemu nie przyszłam do biura… I tak samo wzruszałam się, jak znajomi z pracy, których ledwie znałam, pomagali mi w przeprowadzce i jak zalało mi mieszkanie. Trzymajcie się!
PolubieniePolubienie
Zdrowia.
Oraz dokladnie o tym myslalam wczorj wracajac z pracy.
PolubieniePolubienie
Tez mam czasami takie mysli, ale je odpedzam jak moge bo u mnie niestety nie ma tej siatki, nawet najcienszej – zadnego sasiada czy znajomego z pracy z którym sie ma wymienione numery telefonów. Nic, zero calkowite. Wiec lepiej nawet nie zaczynam sie glebiej zastanawiac co by bylo gdyby.
Zdrowia dla trzustkowca!
PolubieniePolubienie
zycze PM szybkiego powrotu do zdrowia. co do wioski do wychowywania dzieci, to z perspektywy tej ktora te dzieci juz ‚wychowala’ stwierdzam ze to jednak jest/byl najwiekszy minus mojej emigracji (1988). byc moze ten jedyny. moje dzieci nie znaja swoich kuzynow i kuzynek, tak jak dzieci wychowywane w wiosce. i tego mi bardzo szkoda.
PolubieniePolubienie