Nanga Parbat

Nie wiem kiedy ostatni raz coś zrobiło na mnie tak wstrząsające wrażenie. Naprawdę szukam w zakamarkach pamięci i nie jestem w stanie przywołać żadnego wydarzenia, po którym, 2 dni później, na wspomnienie tego co zaszło – łzy same leciałyby mi z oczu (nie wykluczam, że był to np Wołodyjowski, który wysadził się w Kamieńcu albo Kmicic, który ukląkł i ucałował but Bogusława, żeby ocalić Sorokę).

Nie chcę się wdawać w żadne dyskusje o tym kto, gdzie i jak powinien się wspinać, jakim powinien dysponować sprzętem i ile pieniędzy na hipotetyczne helikoptery powinien  trzymać w skarpetach z gortexu, żeby się na to porywać. Mam wyrobione zdanie, ale przeżyte lata nauczyły mnie, że posiadanym na jakiś temat zdaniem niekoniecznie trzeba się od razu dzielić. Można zatrzymać coś dla siebie i człowiek mniej wtedy denerwuje siebie i innych.

Ale ten Bielecki z tym Urubką (Urubko wygląda dla mnie jak ruski Daniel Craig i nic nie na to nie poradzę). Co oni zrobili. Jak oni to zrobili. Jak człowiek może czegoś takiego dokonać. Jakim charakterem, hartem ducha, odwagą, ułańską fantazją, samozaparciem i sama nie wiem czym jeszcze trzeba dysponować, żeby w ciągu tych 30 godzin przenieść się z jednej góry pod drugą, nie bacząc na noc i temperaturę zacząć się w tym lodowym piekle wspinać, w połowie drogi jebnąć butle z tlenem, bo za ciężko, a na koniec, na widok uratowanej Francuzki beztrosko zakrzyknąć: „Elizabeth, nice to see you!!!”, tak jakby właśnie się ją spotkało w knajpie, po wyjściu z kumplami z pracy, na jednego.

1200px-Denis_Urubko

Nie wiem jak Wy, ale ja klękam. Bielecki i Urubko detronizują mi Lewego i Stocha bo, proszę Was, kopać piłkę albo skakać na nartach to potrafi KAŻDY, pfff. 5 goli w 9 minut, naprawdę co to za wyczyn, niech je Lewy strzeli przy temperaturze minus 45 oraz w świetle czołówki, nie widząc bramki i przeciwnika i wtedy pogadamy. Niech Stoch skacze z wyłączonym na skoczni oświetleniem. Proszę.

O himalaistach zdanie też mam wyrobione (i też się nim nie podzielę), o mojej nimi fascynacji już pisałam, książkę Bieleckiego czytałam, to co oni robią nie mieści mi się w głowie, bo ja jestem tchórzem, który miał serce w gardle przy samotnym, czterogodzinnym przejściu z przełęczy pod Kopą Kondracką na Kasprowy Wierch, a Orla Perć, którą samotnie przeszedł mój mąż przyprawiła mnie o palpitacje i zawał serca. Rok po niefortunnym wypadku na hulajnodze wciąż boję się tej hulajnogi dotknąć, a Bielecki ODAPDŁ od tej ściany, ale co tam – w ramach walki z demonami postanowił teraz wspiąć się na nią nocą. Luz.

Żoną himalaisty być bym nie mogła (za to PM – drugim Kukuczką – bardzo chętnie), ale to co się wydarzyło w weekend na Nanga Parbat paradoksalnie dostarczyło mi takiej dawki adrenaliny, energii, odwagi, wzruszenia, koktajl emocji tak silny, że dawno już nic mnie tak nie porozkładało. Nie będę ukrywać, że lubię to i że tego typu doświadczenia „chodzą” potem za mną miesiącami. Paradoksalnie moje nudne, poukładane, przewidywalne życie nabiera po czymś takim więcej sensu. Praktyczna wiedza, że – faktycznie – wystarczy bardzo chcieć, bardzo się uprzeć i się da. Że naprawdę można przenosić góry, rozdzielać morza, dokonywać niemożliwego. Można. To mi starcza oraz przynosi ulgę, że nie muszę już sama nic udowadniać.

88a19b29-1566-46e1-bde6-8890f169db81

Inna rzecz, że białej gorączki dostawałam od komentarzy grubą kreską oddzielających wolnych duchem pasjonatów, z niecodziennym hobby, od nudziarzy, którzy pracują od 8 do 5. Serio? Czy pasjonaci zdają sobie sprawę jak wyglądałoby ich życie, gdyby nudziarze rzucili w pizdu swoją robotę i poszli na Everest? Czy ogarniają, że nie wypłacili by ze swojego konta kasy na finansowanie swoich pasji (bo żaden nudny pracownik banku by jej nie zaksięgował), nie kupiliby w sklepach niezbędnego do jej realizowanie sprzętu (bo pracujące na 3 zmiany – pełne nudziarzy – fabryki by jej nie wyprodukowały), nie założyliby strony internetowej, nie skorzystaliby z crowfudningu (kto im wpłaca te pieniądze, no kto?) i jedyne co mogliby robić to dalej siedzieć i marzyć o swoich pasjach i o tym, jak bardzo są lepsi od zamkniętego w biurach i zakładach pracy przyziemnego pospólstwa, bez jakiejkolwiek – poza piwem i internetem – rozrywki?

(O, i gdyby nie pasjonaci, to Kolumb by nigdy nie odkrył Ameryki. Na czym Kolumb popłynął odkrywać nowe lądy? Wpław? Na zbudowanej własnoręcznie tratwie? Czy na okręcie poskładanym do kupy przez wyrobników?)

Chciałabym żeby był jeden guzik, którym dałoby się wyłączyć wszystkie komentarze – WSZĘDZIE. Albo żeby internet nie pozwalał na publikowanie durnych wypowiedzi pseudo ekspertów z każdego tematu  (choć wtedy istniałoby niebezpieczeństwo, że nie mogłabym już nigdy dodać notki na blogu, haha). Dyskusje pod doniesieniami spod Nanga Parbat każdorazowo psuła mi lektura towarzyszących jej komentarzy. Potem dałam sobie spokój. Nie warto. Ludzi nie naprawię, a jedyne co uzyskam, to to, że mój euforyczny nastrój pryśnie.

Bieleckiemu i Urubce dziękuję za wszystkie emocje i za to, że udowodnili, że nigdy nie wolno tracić nadziei, bo naprawdę nigdy nie wiadomo co przyniosą następne 24 godziny…

Byle do wiosny

Pamiętacie jak miałam dużo energii w listopadzie i grudniu i jak chciałam skakać i śpiewać?

No, to możecie odetchnąć – przeszło mi. Odechciało mi się śpiewać, zamiast skakać zwisam w pracy z krzesła, w domu z sofy i naprawdę, teraz już NAPRAWDĘ winię Lewandowskiego, bo co on nie gra, to ja mam zapaść.

Bayern będzie mi musiał odszkodowanie wypłacać za te tygodnie bez meczów, w trakcie których mam ataki paniki i mój nastrój pikuje ostro w dół, niczym tupolew w smoleńsku.

O, a pamiętacie jak się nie przejmowałam urodzinami i że ochochocho nigdy nie będę już młodsza, let’s celebrate. To już nie mówmy o tym, dobra, bo mi słabo. Dopiero kończyłam 40. naprawdę przedwczoraj to było, pamiętam i tort i prezenty, a tu już prawie półmetek do 50. Znowu się boję że umrę, znowu wszystkiego się boję. Ale ok, już wiem, że tak musi być. Przeczytałam książkę Svena Hannawalda (to ten co się obrażał jak polscy kibice rzucali w niego śnieżkami w trakcie skoków – sto lat temu – w Zakopanem) i Sven w swojej książce mądrze rzekł, że wszystko ma swoją cenę. Wszystko ma swoją przyczynę. Wszystko w życiu jakoś się BILANSUJE. Więc się zbilansowało, po prostu.

Oraz wiem co jeszcze mnie dobiło. Obejrzałam w święta całe Sex and The City. Masakra. W Sylwestra oglądałam sobie beztrosko sezon 4, po czym irlandzka TV, po północy, wyemitowała film „New Year’s Eve”. Występującą w nim Sare Jessice Parker poznałam po głosie. PO GŁOSIE. A przecież patrzyłam na nią przez kilka minionych dni non stop. Potem wyszukałam sobie na instagramie Carrie, Samanthe, Mirande i Charlotte i humor mi się bynajmniej nie poprawił.

Czy tylko mnie tak to przygnębia? Że czas tak zapierdala? On nie mija, nie upływa, nie przecieka przez palce, nie nie, on zapierdala. Patrzy na zegarek, uświadamia sobie jak jest późno i jeszcze przyspiesza. I czy np taka Sarah Jessica Parker nie wpada w depresję, jak patrzy na siebie w początkach SATC? A przecież pamiętam jak oglądałam na bieżąco wszystkie sezony. Wczoraj oglądałam. Jak przyjechałam do Irlandii to akurat premierę miał ostatni sezon, z Barysznikowem. A teraz co. Jest 17 lat później. Czyli pojutrze będzie znowu dekadę później i nawet widok prawie 70-letniej Carrie mi wtedy nie pomoże.

Unknown-3

Co jeszcze. Postanowień noworocznych nie mam, bo nie przesadzajmy. Mogłabym chcieć schudnąć, ale po co. Mam za to vision board, ustawiony jako tapetę w ipadzie. Na vision boardzie mam głównie Kamila Stocha z kolejnymi medalami olimpijskimi i polską reprezentację na Mistrzostwach Świata. O, mam jeszcze jedno. Kupione bilety do Portugalii. Oraz szczerą nadzieję, że jak w tym roku tam polecimy, to nie będę musiała znów oglądać cholernych ręczników z Cristiano Ronaldo całującym puchar.

Dzień niby jest dłuższy ale nie jest. Całodzienny zasób energii zużywam między 5:25 a 6:50. O 6:54 wsiadam do pociągu i regeneruję się dosłownie na kwadrans. O 7:30 wysiadam i czuję się jakby była 22:45. Zwłaszcza, że jest tak samo ciemno.

Wczoraj na przykład słońce nie wzeszło w ogóle. O 12:00 wciąż było ciemno jak w dupie.

Choinkę rozebraliśmy, a ja mam wrażenie, że stała dwa dni, nie dwa tygodnie. Dopiero się przyzwyczaiłam do jej mrugania, a tu wróciłam do domu i jej nie było. Tyle wszystkiego, że Tesco wyłożyło na półki wielkanocne jajka, a spod ziemi zaczęły się wychylać tulipany. Byle do wiosny.