Koniec roku

Nie wiem jaki jest dzień tygodnia i w ogóle o co chodzi. Niby cieszę się z urlopu i że nie muszę wstawać w te najciemniejsze poranki roku, ale długotrwałe siedzenie w domu i przedłużający się  brak kontaktu z ludźmi nie będącymi moją rodziną powoduje mega uaktywnienie się GADa. Plus przed nami jeszcze naprawdę najokropniejsze miesiące roku – ciemne, zimne i bez fajerwerków. Potem niby przychodzi wiosna, ale wtedy człowiek się łapie za głowę, że ojezu już jest maj, a dopiero był Sylwester. Dobra, nie słuchajcie mnie, to GAD przeze mnie przemawia.

Ideę postanowień noworocznych zarzuciłam już dawno temu, ale w tym roku chyba jednak jakieś mam. Tzn jedno mam. Muszę schudnąć bo naprawdę. Pooglądałam sobie zdjęcia z ostatniego miesiąca i nie jest dobrze. I tak jak nic innego nigdy nie było mnie w stanie skutecznie zmotywować, tak ta niedopinająca się na cyckach zimowa kurtka już tak. Ponieważ na Jillian nie mam już siły (oraz coraz gorzej się po jej treningach regeneruję) poszperałam na jutjubie i znalazłam kardio dla emerytów. Nieobciążające. Nazywa się to indoor walking coś tam i polega na tym, że Pani (w okolicach 60-tki) chodzi szybko w miejscu, odstawia nogi na boki, a w najbardziej ekstremalnych momentach podnosi kolana do góry. Nie naśmiewam się z niej, broń boże, po 20 minutach tego przyspieszonego dreptania, byłam spocona jak mysz. Pociesza mnie to, że na jej filmikach ćwiczą z nią też osoby młodsze ode mnie, pewnie w ramach przyciągnięcia grupy wiekowej poniżej 40stki. 

Dodatkowo przedświąteczny eksperyment kulinarny objawił mi od czego moja waga idzie w dół, bez żadnego wysiłku. Mięso. Brak mięsa w menu przez 3 dni pod rząd równał się utracie równo 1kg. Oczywiście nie łudzę się, że nie jedząc mięsa przez 30 dni, stracę 10kg, ale dało mi to do myślenia i zamierzam eksperyment kontynuować po nowym roku. 

fullsizeoutput_161d

Stycznia też nie lubię bo urodziny. Rodzice na skajpie stwierdzili „Ile ty tam dziecko skończysz lat? 45? No to do 50-tki już niedaleko” co mnie bardzo zabolało nawet nie dlatego, że mieli rację, tyle że to takie dla nich typowe. Drążąc dalej temat uświadomiłam sobie, że tego typu małe złośliwości słyszałam całe swoje życie. Szpileczki wtykane przy byle okazji, plus zawsze potem wielkie halo, że nie mam poczucia humoru oraz że się nie potrafię sama z siebie śmiać. Serio? Która nastolatka potrafi się sama z siebie śmiać? Mam trzy prawie nastolatki w domu i do głowy by mi nie przyszło „żartować” z ich wyglądu, zachowania lub uczuć. I jest mi przykro jak o tym myślę. Że nigdy nie dostałam w życiu takiego wsparcia, jakie każde dziecko powinno wynieść z rodzinnego domu. Że każdy komplement był zawsze podszyty nutą sarkazmu. Że często bałam się odezwać, żeby nie narazić się na – a jakże – „żartobliwą” kpinę. Po latach takiego gadania, człowiekowi naprawdę potem trudno uwierzyć w te prawdziwe i szczere komplementy. Zawsze w głowie zostaje obawa, że ich autor w głębi duszy pęka ze śmiechu. I być może dlatego dziś, w dorosłym życiu, nie brakuje mi kontaktu z rodzicami. Nie tęsknie za nimi. Wciąż nie potrafię rozgryźć czy mnie kochają czy nie. Zakładam, że „powinni”, ale w głębi serca naprawdę tego nie wiem. 

Zaczęłam czytać „Dzienniki” Jandy. Nigdy nie byłam fanką aktorstwa pani Krystyny, nie podobała mi się chyba w żadnym filmie (acz podobało mi się mnóstwo filmów z jej udziałem) ale książkę czyta się fantastycznie. Nieprawdopodobny dystans do siebie i przezabawna autoironia. Nie nastawiona na zaprzeczanie samokrytyka, że ależ pani Krystyno, co też pani wygaduje, wcale tak nie jest, wszyscy panią kochają. Janda ma 100% świadomość siebie, swojego aktorstwa, tego jak jest postrzegana, w prześmieszny sposób komentuje swoje występy, wywiady i liczne życiowe wpadki, a jednocześnie z każdego zdania i każdej opowieści bije samoakceptacja, pozytywne nastawienie do życia i ludzi. Dobrze mi się też to czyta ze względu na to, że autorka w pierwszym tomie zapisków ma 48 lat, więc po drodze mi z jej lękami, rozterkami i wątpliwościami. Książka, która powinna być lekturą obowiązkową dla wszystkich współczesnych „gwiazd” internetu, które obrażają się o wszystko, co nie jest uwielbieniem ich twórczości. 

Na koniec chciałam co następuje:

Dziękuję że jesteście.

Że poświęcacie swój czas (którego nikt z nas nie ma zbyt wiele) na czytanie tego bloga, który bez Was by nie istniał. 

Dziękuję za każdy komentarz. Za to że piszecie do mnie o swoich sprawach, bolączkach i radościach.

A najbardziej dziękuję za te komentarze, w których piszecie, że na dany temat myślicie lub czujecie tak samo.

Świadomość, że nie jestem osamotniona w swoich schizach i lękach daje mi potężnego kopa, że skoro jest nas więcej, to przetrwamy. Że nie pożre nas GAD ani nie wpadniemy w czarną cyber dziurę, przeświadczeni, że nikt nas i naszych strachów nie rozumie. Że nie zjedzą nas owczarki. 

Zatem ilekroć rok 2019 przyjdzie kopnąć Was w dupę, pomyślcie, że gdzieś w otchłani safari, chrome lub interent explorer jest przynajmniej jedna blogerka, która 20 razy na godzinę martwi się o wszystko, ale jakoś daje radę. Więc Wy też dacie. Raz lepiej, raz gorzej, raz wcale, gdzie wcale nie oznacza, że jesteście do dupy, tylko że jesteście zmęczeni. Ale jutro lub za miesiąc nie będziecie.

Szczęśliwego Nowego Roku kochani.

Krótkie kursy pokory

Jedną z najczarniejszych stron emigracji jest samotność. Już nie mówię o tym, że nie ma tej wioski do wychowywania dzieci, ale nie ma dosłownie nikogo. Żadnego zaplecza. Żadnej chroniącej przed upadkiem siatki, żadnych lin zabezpieczających. Żadnego wsparcia, w sytuacji, w której pociąg nagle hamuje na stacji zadupie, a spanikowani maszynista z konduktorem nie wiedzą jak go dalej uruchomić. Jednym z moich najgorszych koszmarów, z czasów gdy twinsówny były malutkie było to, że gdyby PMowi coś się stało, to ja bym się o tym nie dowiedziała do powrotu z pracy. I te dzidziusie tak by leżały cały dzień, głodne, i płakały. Tak, no jestem katastrofistką. Jestem tą osobą, która zawsze jakimś odcinkiem podświadomości czeka na telefon, który zadzwoni, żeby przekazać złe newsy. A przecież kiedyś człowiek tak się cieszył jak ktoś do niego zadzwonił na komórkę. Albo jak smsa dostał. Z listów w skrzynce kiedyś też się cieszyłam. A teraz co. Albo zaległe rachunki albo listy z ZUSu. W najlepszym wypadku gazetki z Tesco z kuponem na 2 euro. 

Z tradycji bożonarodzeniowych mamy jedną, ale za to taką hoho. Co roku w okresie listopad – grudzień ktoś zapada na zdrowiu, ale nie tam, że sezonowy katar czy nieczynne gardło. Nie, nie, to nuda. W ofercie mamy złamane nogi, pobudki w świąteczny poranek z trójka dzieci z gorączką 41 stopni. Apteki zamknięte, przychodnie zamknięte. Paracetamol mogę se sama w dupę wsadzić, bo gorączkę dzieciom zbija z 41 na 39.9. Pamiętam wiele takich dni, dni gdy płakałam z bezradności, bo nie miałam pojęcia co robić dalej. Nie jest to fajne. Odbiera duży procent spontanicznej beztroski i radości z życia. Człowiek już nawet nie myśli o tym, że od 12 lat nie może po prostu wyjść ze starym na całonocną imprezę lub wyjechać na romantyczny weekend we dwoje. Oczekiwania w stosunku do życia sprowadzają się tylko do tego, żeby nikogo przez następne 24h szlag nie trafił, żeby wszyscy wieczorem wrócili bezpiecznie do domu, a następnego poranka obudzili się zdrowi. Może żeby się w ogóle obudzili, nie wymagajmy za dużo.

Odkąd dziewczyny podrosły trochę już jest w tym temacie łatwiej. Jakby co to zadzwonią i powiedzą co się stało. Do kina też już by dało radę pójść. Domu z dymem nie puszczą, chwyt Heimlicha znają. Same się rano ogarną, zrobią sobie śniadanie i pójdą do szkoły. 

No ale co z tym telefonem. On niestety dzwoni. Za całego roku, ze wszystkich 365 dni do wyboru – dzwoni w poranek po moim Xmas party. Jedyny poranek w całym roku, kiedy nie ma mnie w domu. Los to figlarz. Powinien organizować szkolenia z zakresu „Alternatywne poczucie humoru –  nieśmieszne dowcipy dla zaawansowanych”. Więc dzwoni, a po drugiej strony jest PM, moja skała, opoka i największe (oraz tak naprawdę jedyne) życiowe wsparcie, który nie jest w stanie wydusić z siebie słowa. Tak go boli brzuch. Och losie, naprawdę. Dzieci śpią, on nie jest w stanie mówić, nie wspominając o jakiejkolwiek samodzielnej podróży do szpitala (jest 5 minut od nas). Ja w centrum Dublina, w hotelu, w którym postanowiłam zostać po xmas party żeby mieć jakąś namiastkę luksusu w życiu (w sumie wcześniej chciałam lecieć do Pragi na xmas market, ale pieniędzy mi zabrakło. Debet na koncie wyświadcza człowiekowi czasami kompletnie nieoczekiwane przysługi).

No więc dzwonię do sąsiada, głos mi drży, ręce się trzęsą. Sąsiad rzuca wszystko, leci ratować, odwozi PM na pogotowie. Ja wybiegam z hotelu, łapię pierwszy pociąg, dzwonię do dzieci, na szczęście nie panikują i nie płaczą, tylko jedzą śniadanie i szykują się do szkoły. Przyjeżdżam, jadę do szkoły przytulić, potem lecę do szpitala. PM twierdzi, że wie już jak wygląda poród, na co patrzę na niego i zastanawiam się czy oprócz bólu brzucha nie doznał jeszcze jakiegoś niespodziewanego urazu głowy. Poród, doprawdy. Na moją delikatną sugestię czy wytrzymałby taki ból przez 24h odpowiada, że przecież między skurczami są przerwy!!! Tak, jasne, w ich trakcie kobiety poprawiają makijaż, malują paznokcie i sączą drinki, oglądając Netflixa.

Siedzimy na tym pogotowiu 5 godzin, ale jak już się nam zajmują to porządnie i kompleksowo. To ten sam szpital, który poskładał mi rozwaloną w drzazgi kostkę, więc mam dość duży kredyt zaufania i przynajmniej się nie stresuję, że dadzą nam paracetamol, powiedzą „you’ll be grand” i wyślą do domu. Problemem okazuje się stan zapalny trzustki (tak, tak od razu mi się przypomina na co umarł Patrick Swayze). Więcej badań, po których ma się okazać czy PM musi zostać w szpitalu czy wróci do domu. 

Nauczyciel Julki (też nasz sąsiad) przysyła smsa czy mam co zrobić z dziewczynami po szkole. K (była opiekunka Julki w żłobku), od niedawna też nasza sąsiadka, dzwoni mnie opierdolić, że czemu do nich rano nie zadzwoniłam i czy Julka ma jej numer telefonu – na wszelki wypadek.

Wracam do domu dać dzieciom obiad, 2h później dzwoni PM, że reszta badań ok i nie musi zostawać. Kamień z serca. 

Dzień się kończy, leżę w łóżku. Nagle dociera do mnie, że ta siatka jednak jest. Cienka i przezroczysta i nie widać jej na co dzień. Ale jest. Wzrusza mnie to okropnie. Dziękuję za nią w głowie. A życie właśnie takie jest. Bardzo lubi nam organizować krótkie i niespodziewane flash kursy pokory, po których człowiek przestaje przejmować się pierdołami i wszystkim, czemu jest w stanie zaradzić zwykły paracetamol.

Sen o Poznaniu

Mam taki nawracający sen każdego grudnia. Sen o Poznaniu. Sen o miejscach i ludziach, którzy odcisnęli na moim życiu piętno. Grudzień w ogóle jest smutny. Udaje radosny, stroi się w światełka i świecidełka, ale tak naprawdę stoi i przełyka łzy. Że znowu jakiś koniec. Że driving home for xmas i last xmas I gave you my heart. I że zawsze tak było. Ludzie życzą sobie radosnych świąt, ale prawie każdego, na widok choinki i karpia, gdzieś tam ściska w środku.

Mnie ściska bo znów kolejny rok daliśmy radę. Bo cały ten rodzinny burdel jest jak pociąg z radioaktywnym ładunkiem, jak się wypierdoli to nie bardzo jest co zbierać. I każde święta, a potem każdy nowy rok to kolejna stacja. Pasażerowie są, ładunek jest, maszynista najebany, ale daje radę. Nie wiadomo co dalej, ale „ten pociąg nie pojedzie jeśli ty w nim nie będziesz”.

I w tym grudniu zawsze przypominają mi się wszystkie minione grudnie w Poznaniu. Żadnych innych miesięcy nie pamiętam. Może letnie jeszcze. Może bez i konwalie w maju. Może jarmark świętojański w czerwcu. Ale ten grudzień z detalami. Pamiętam jakie kolczyki nosiłam jak kupowałam prezenty pod choinkę w podstawówce i jaką sukienkę miałam na sobie, gdy szłam w grudniowy wieczór do radia, odwiedzić Grabaża. Oraz jak wyszłam z tego radia, oszołomiona, a śnieg wirował w świetle latarni na Piekarach. Widzę wciąż te płatki. Jak spadają. Pamiętam pasterki w zimnym kościele Wszystkich Świętych. Muzykę w radiu. I że nie mogłam słuchać King Crimson, Frankie goes to Hollywood ani „Mojej i twojej nadziei”, bo serce i dusza rozpadały mi się na kawałki. Pamiętam smutek. Koncerty. T. Love w poznańskim Tropsie, po którym Muniek został na dyskotece i tańczył do D.J. Bobo. Pamiętam D.J. Bobo.

Co roku nie wiem czego sobie życzę. To znaczy wiem. Życzę sobie żeby ten pociąg się nie wykoleił. Niech jedzie, szybko, wolno, obojętnie. Ale do przodu. Z drugiej strony pociąg z Krakowa do Zakopanego jedzie raz do przodu raz do tyłu, żeby wspiąć się coraz wyżej i dotrzeć do docelowej stacji. Więc może po prostu niech jedzie.

W czwartek mam pracowe Christmas party, po którym nie wracam do domu. NIE. WRACAM. DO. DOMU. Ogólnie jestem podekscytowana niewiadomoczym. Czekam na coś. Czuję to w powietrzu. Atmosferę ekscytacji i oczekiwania na zmianę. Oczywiście w styczniu oklapnę i będę wkurwiona, że po raz kolejny dałam się wkręcić w cały ten komercyjny xmasowy bezsens nadziei na lepsze jutro. 

fullsizeoutput_14dc

(choinka namalowana przez Olę)

Prezenty mam. Menu na święta też. Zaczęłam prowadzić Bullet Journal i trochę się czuję jakbym wracała do złotych myśli z podstawówki. Jak ma na imię twoja sympatia. Dzieci ogłosiły, że nie chcą w przyszłym roku po raz czwarty jechać do Portugalii, więc trochę byłam w żałobie. Ale potem wymyśliłam objazdową Kotlinę Kłodzką i humor mi się poprawił. Jestem fanką Kotliny Kłodzkiej. Więc mam do opracowania projekt gdzie, po co i na jak długo (w zasadzie tylko muszę odszukać pamiętnik z bodajże 1994 gdzie całą tę wyprawę już odbyłam i opisałam). Międzygórze, Śnieżnik, Góry Stołowe, podziemia w Kłodzku, Książ. Jak ktoś ma namiar na jakąś ciekawą bazę wypadową, żeby wszystkie te miejsca ogarnąć to proszę dać znać. 

Postanowień noworocznych nie planuję, mapy życzeń czy tam marzeń więcej nie robię. Jak jeszcze raz ktoś mi powie, że to działa to mu jebnę. Nie działa. Na tegorocznej miałam Lewandowskiego i Grosika jak wygrywają mistrzostwa świata. Chuja wygrali. Nie działa. 

W ramach katowania się tą przeszłością i grudniowym Poznaniem wróciłam do Noelki. Spodziewałam się, że blech, ale czytam z rozrzewnieniem, może dlatego, że jeszcze nie ma na świecie irytujących dzieci sióstr Borejko. A może dlatego, że to święta 1991 i ja tam wtedy byłam, a pani Musierowicz z fotograficzną dokładnością opisuje tamten Poznań. I wigilia pod Kaponierą.

Więc jak wam będzie smutno przy wigilijnym stole, to pomyślcie, że mi też. Bo Boże Narodzenie to nie są radosne święta. To święta z wpisaną w swoje dni tęsknotą. Za tym co minęło. Za tym co będzie. Za tym co nigdy nie nastąpi. Za tym co straciliśmy i za tym co zyskamy. 

Oraz dziękuję, że nieustająco jesteście i czytacie. Ten blog to moje oczko w głowie i ukochane dziecko (nie mówcie moim dziewczynom). Rzadko czytam co w przeszłości napisałam, ale lubię myśleć o tym miejscu jako o czymś co stworzyłam od zera i co naprawdę lubię robić, a Wy – mam nadzieję – czytać.

„Przed chwilą o tym śniłem
Że na jakimś dworcu wszystko zostawiłem
Niewiadomy niepokój obudził mnie
Dlatego teraz siedzę i piszę
Ale żadne słowa tego nie opiszą
Co poczuć może człowiek ciemną jesienną nocą
Dlatego już kończę ten list
Listopad 1993”

Kult

I’m grand

Dzisiaj moi drodzy notka, której napisanie planowałam od wieków. Angielskojęzyczne zwroty, które używane przez Irlandczyków, oznaczają kompletnie coś innego, niż wynikałoby to z google translator i z logicznego myślenia. Przejechałam się na tym nieskończoną liczbę razy, opowiadając np z detalami i w szczegółach swoje poranne samopoczucie zdezorientowanym ajriszom, którzy – rzucając mi w przelocie w biurowej kantynie „How are you” – chcieli po prostu się przywitać, a nie wysłuchać narzekań na wyspiarską pogodę, korki i kaca giganta, z którym się zmagam. 

Z czasem ogarnęłam, że na pytanie „How are you” (wersja dla zaawansowanych lub zabieganych: „Howiya”) należy odpowiadać krótko, zwięźle i w podobnym tonie: „I’m grand/ good/ fine” i w żadnym wypadku nie wdawać się w dyskusje o dzieciach, polityce, irytującym współmałżonku lub szefie – debilu. Zaznaczam, że na how are you, zawsze wypada odpowiedzieć identycznym pytaniem zwrotnym, bo inaczej wyjdziemy na nieokrzesanego chama, Irlandczycy i tak nam odpowiedzą „good, good”, a my – bez rzuconego pod ich adresem howiya – poczujemy się głupio i nie na miejscu.

keep-calm-it-ll-be-grand

Inne sformułowania, którymi mieszkańcy zielonej wyspy mogą nas chcieć powitać to „Any craic?/ what’s the craic?” (craic to celtyckie słowo najbardziej zbliżone do angielskiego „fun”), „what’s the story” (nie wymyślamy na poczekaniu żadnej story, błagam), „how’s it going”, „how are you feeling” albo (jak ktoś jest już bardzo zmęczony, ale nie chce wyjść na gbura) „alright?

Najlepszą i najbardziej irlandzką odpowiedzią na wszystkie powyższe pytania/ powitania, wyspiarskim zdaniem – kluczem, którym opiszemy prawie wszystko – każdą emocję, każdy stan ducha i każde wydarzenie, w którym uczestniczyliśmy jest magiczne:

I’M/ IT’S GRAND, lub wersji dla gaduł: SURE, I’M/ IT’S GRAND. Czyli:

Jest ok. Nie jest ok. Jest do dupy. Mam dosyć. Mogłoby być lepiej.  Nie chce mi się gadać. Jestem zmęczona. Jest fajnie. Jest beznadziejnie. Ujdzie w tłoku. Obleci. GRAND ma ten szczególny podtekst, który informuje, że co prawda nie jest najgorzej, ale to jak jest, jest kosmicznie dalekie od naszych prawdziwych oczekiwań. Czyli jeśli na pytanie „How was your weekend” ktoś nam odpowie „It was grand” to odpowiedź należy odczytać następująco: W miniony weekend nikt nie umarł, nie spalił nam się dom, nie było powodzi i nie zepsuł się samochód. Jednocześnie nie zostało nam podane śniadanie do łóżka, dzieci wyły od rana do wieczora, deszcz napierdalał w poziomie oraz po raz kolejny nie trafiliśmy szóstki w lotto. It was grand. Po prostu. 

GRAND użyte w rozmowie z kimś kto jest naszym przyjacielem może skłaniać do kolejnych pytań, bo sugeruje lekki smutek i ból przemijania, natomiast GRAND użyte w rozmowie z nieznajomym lub usłyszane przy biurowym ekspresie do kawy oznacza GRAND i koniec. I nie drążymy. 

Inne zastosowanie grand może oznaczać „dzięki, nie potrzebuje pomocy”, zwłaszcza w odpowiedzi na pytanie „are you ok?” (czy mogę ci jakoś pomóc) i tej formy możemy również użyć w odniesieniu do naszego interlokutora, który z dobrego serca proponuje nam jakąś przysługę, ale my jej w danej chwili nie potrzebujemy. 

– I’m going to the shop, will I get you anything?

– No, you’re grand

– Do you need any help with this task?

– Thanks, I’m grand.

Najbliższe GRAND w kontekście emocjonalnym jest FINE. Are you ok? Yeah, I’m fine. Czyli: I’m not really fine, ale takie jest życie i nic na to nie poradzisz. Fine, jako FINE!!! w rozmowach damsko – męskich oznacza natomiast dokładnie to samo co po polsku: spierdalaj/ nie odzywaj się do mnie. 

I jeszcze do tej samej grupy tekstów możemy zaliczyć „not too bad”. Not too bad czyli o niebo lepiej niż grand/ fine, nasz Irlandczyk jest pod mega dużym wrażeniem, ale oficjalnie tego nie przyzna. Ogólnie jeśli pracy, którą wykonaliście zostaje przez innych oceniona na not too bad to możecie się poklepać po ramieniu, bo spisaliście się zajebiście dobrze. 

Rozmawiając z wyspiarzami, często można usłyszeć: I will, yeah. Nie dajcie się zwieść. Dosłowne tłumaczenie tego zwrotu to: zapomnij, nigdy tego nie zrobię. Ajrisze potrafią powtarzać to w nieskończoność, a napływowa ludność głupio wierzy, oczekując aż obietnica zostanie spełniona. 

Mój absolutnie ukochany irlandzki zwrot to: GO AWAY! (lub, w relacjach z kimś bardzo zaprzyjaźnionym: FUCK/ FECK OFF!!!). Nie, nie. Wbrew pozorom nie należy kończyć konwersacji, iść sobie, obrażać się i zrywać znajomości. Oba zwroty to wyraz maksymalnego zainteresowania słuchacza tym, o czym aktualnie opowiadamy. 

– I met Pierce Brosnan yesterday (tak btw czy ktoś jeszcze tu pamięta gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach spotkałam w Irlandii Pierca Brosnana???)

– FUCK OFF!!!! W wolnym tłumaczeniu: Pierdolisz? Naprawdę??? Gdzie??? Jak??? Kiedy? Jak wyglądał????

Równie często możemy usłyszeć dwa zwroty: „That’s gas” (to jest strasznie śmieszne/ zabawne) jak i „bollox”, które użyte w zdaniu oznacza bullshit, a jako wykrzyknik, po tym jak np spadła nam na nogę cegła, najbardziej zbliżone jest do naszego swojskiego „kurwa!”

No i irlandzki sposób kończenia rozmów przez telefon.

Polacy mówią bye i rozłączają się, podczas gdy ajrisze przez następny kwadrans trzymają jeszcze słuchawkę przy uchu, żegnając się „bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye bye. Bye” 

Może ktoś z czytających mnie lokalsów dorzuci jeszcze jakieś zwroty?