Długo rozkminiałam w głowie czy to pisać czy nie. Dziś, jutro czy za miesiąc. Może wcale. Ale zbyt wiele z was jest tu ze mną od początku, po 15, 10 lat. Znam was osobiście lub netowo, spędziłam na rozmowach z wami setki godzin, odwiedzałam was, a wy mnie, spotykałam się z wami, trzymałam wasze dzieci, użyczałyście mi swoich mieszkań na wakacyjne wypady, „rodziłyście” ze mną moje dzieci, trzymałyście za wirtualną rękę po wypadku Julki i jako pierwsze poinformowałyście o wypadku Tupolewa. Nie umiem i nie chcę was oszukiwać, bo wiecie jaka jestem naprawdę. Która dzisiejsza instagramerka z zasięgami ma taką społeczność? Plus moją „misją” w internecie jest odlukrowywanie świata i zdzieranie filtra. Nie jestem fanką utrwalania tylko różowo – cukrowych chwil, które chce się pamiętać, jestem natomiast gorącą zwolenniczką zapisywania upadków, z których udało się podnieść i porażek przekutych w sukcesy. Z doświadczenia wiem, że nie ma większej ulgi od przekonania się przez co przeszli inni i przetrwali. A pisanie to moja terapia, a ja tu i teraz bardzo potrzebuję pomocy i jestem dumna z siebie, że po latach udawania w krytycznych sytuacjach, że nic mi nie jest, dziś umiem o tę pomoc zwyczajnie prosić.
Ale proszę, nie oceniajcie i nie wyciągajcie od razu pochopnych wniosków. Nie komentujcie bez zastanowienia i nie atakujcie. Życie nie jest ładne i kolorowe. Jest właśnie takie. Rzadko kiedy można jednoznacznie i bez procesu wskazać „winnych”.
Nie będę dalej budować napięcia tylko powiem wprost. Jest kilka najgorszych momentów w życiu kobiety i rodziny, którą zbudowała od zera. Ten najtragiczniejszy to utrata dziecka lub ciąży. Ten troche lepszy, ale nadal bardzo zły, to moment, w którym wieloletni partner oznajmia, że nie wie czy was dalej kocha. Bez uprzedzenia. Taki cios z nikąd. W żołądek, bo to on zaczyna nagle boleć ze stresu. Lub w serce, bo to ono nagle trzepocze bezradne. Ostatnia uwaga o kruchym lodzie na fejsie nie była z dupy, tylko z nagle nabytego doświadczenia, o które nie prosiłam. Krótkiego crashkursu o końcu świata, na który się nie zapisywałam. To nie koronawirus, o którym wszyscy trąbią jest zagrożeniem. Najgorsze ciosy spadają na nas niespodziewanie, gdy naprawdę niczego się nie spodziewamy, tylko cieszymy się na wiosnę i EURO 2020. Jak w najlepszych filmach z mojego ulubionego gatunku, gdy jest słoneczny poranek, roześmiana rodzina/ para wstaję z łóżek i pije kawę, je śniadanie, po czym ktoś wychodzi z domu w jakiejś błahej sprawie i już nie wraca.
Co robi statystyczna kobieta w takiej sytuacji. Płacze. Co robi kobieta z GADem. Dodatkowo traci zdolność oddychania, co przeraża ją do tego stopnia, że jeszcze bardziej nie potrafi oddychać i obawia się, że za chwilę umrze, choć wie że nie umrze, bo już przez to przechodziła i pamięta, że to atak paniki. I on minie, choć nie bez trwałych konsekwencji. Statystyczna kobieta również zaczyna obwiniać siebie. Co zrobiłam. Kiedy. DLACZEGO NIC NIE WIDZIAŁAM (od razu piszę, iż podobno nie chodzi o „inną” (chociaż kto to tak naprawdę wie) tylko raczej o… nie wiem. Kryzys? Wypalenie? Depresję?)
Przez umysł przelatuje film z ostatniego roku. Flashbacki. Stopklatki. Co przegapiłam. Czy w tym momencie jeszcze było dobrze czy już źle. Lista potencjalnych błędów i reakcji. Może źle kochałam. Niewystarczająco okazywałam. Może moja definicja miłości jako trwania, wspierania i umiejętności śmiania się z tych samych dowcipów po 15 latach, a nie wiecznej pasji i motyli w brzuchu była defaultowo błędna. GDZIE POPEŁNIŁAM BŁĄD i jak go naprawić.
Potem przychodzi refleksja, że to nie błąd. Nikogo nie da się zmusić do kochania i tak, można kogoś przestać kochać. Jest to smutne, ale prawdziwe. Tylko czy naprawdę z dnia na dzień? A skoro tak, to czy to zepsuta chemia w mózgu, którą można probować farmakologicznie naprawiać czy gonitwa za świętym graalem i nierealnym wyobrażeniem idealnego uczucia i związku, którego – ech – nie ma, to już wiem na pewno.
Następną myślą jest – nic już nigdy nie będzie takie samo. Nigdy. Nie da się tych słów odwrócić, wymazać, obrócić w żart. Całe lata zabrało mi nauczenie się bezgranicznego ufania drugiej osobie, bez ciągłej niepewności, że ktoś może nas nagle zawieść, oszukać lub zostawić. Poszło do kosza. Nie wróci. Ale czy mogę mieć pretensje, że ktoś nie chce udawać i jest do bólu szczery? Nie mogę. Powinnam, obiektywnie patrząc, być wdzięczna.
Co dalej. Jak dalej. Czy naprawdę wyobrażam sobie dalsze życie z kimś, kto wygłosił taki komunikat. Dzieci. Co z nimi. Jak ratować kogoś o kim nie wiadomo czy chce być ratowany i kto nie chce ratować nas.
Jeszcze potem pamięć nagle przypomina, że hej, najgorsze życiowe kryzysy kończyły się najpierw trzęsieniem ziemi i końcem świata, a potem nagle nowy, zajebistym życiem. Dwa zwolnienia z pracy i rok bezrobocia, po którym wyjechałam do Irlandii. Słynne USG ujawniające obecność dzidziusiów, po którym najpierw płakałam kilka miesięcy, a potem przeżyłam najpiękniejszy rok w życiu. Nie ma końców świata. Są transformacje. Nowe, trudne początki.
Terapeuta powiedział płacz. Oddychaj. Skup się na oddychaniu przez kolejny dzień. Jutro znowu zacznij oddychać. Panika w ten sposób minie. Smutek nie.
Co robić.
Jak żyć.