Base Camp

Siedzę i odliczam. Do meczów, to raz. Do wyjazdu do Poznania – dwa. Mam tak, że muszę czekać na coś i odliczać, lepiej mi się wtedy wstaje rano na zakład. Jak się obudzę i sprawdzę sobie na przykład, że o 4 rano kurier wyjechał z moją torebusią z Milano, to od razu mi raźniej. I ciekawe jaka jest pogoda w Milano i czy na trasie kuriera będą korki. Ktoś powinien wymyslić interaktywne mapy, gdzie można by śledzić trasę przesyłki, jak się przesuwa z punktu A do B. I rozwiązywać sobie swój prywatny problem komiwojażera, moją zmorę z Akademii Ekonomicznej. Jak wrócę z Polski to będę odliczać do Halloween (uwielbiam Halloween), potem dzieci zaczną odliczać do Christmas, a potem to nie wiem. Do Mistrzostw Świata chyba. A nie, skoki są jeszcze. I olimpiada zimowa. Damy radę.

Przemyślen żadnych na żaden temat nie mam. Plany wakacyjne też jakoś się nie kleją, w ubiegłych latach miałam już pobukowane bilety, a w tym roku nawet nie wiem gdzie, po co i za ile. Weź tu w ogóle człowieku bukuj coś i planuj jak Ryanair cyrki odstawia z odwoływaniem lotów. Niedługo zaczną pasażerów awanturujących się wysadzać w trakcie rejsu. Teraz to trochę taka loteria – kup u nas bilet i sprawdź czy uda ci się dolecieć tam, gdzie zaplanowałeś. Losowanie szczęśliwców, którzy dostapią zaszczytu wejścia na pokład odbędzie się na tydzień przed planowaną datą wylotu. Pechowców zapraszamy na najbliższy czynny taras widokowy we Wrocławiu.

Chociaż nie, miałam ja ci taką refleksję zakupologiczną. Że kiedyś człowiek gardził wszystkim co było made in poland i najlepsze rzeczy to były te kupione zagranicą. Ktoś przywiózł czekoladę z orzechami albo mandarynki i cała kamienica zlatywała się ogladać, a sreberek się nie wyrzucało tylko zwijało w kulkę. A teraz proszę. Z każdorazowego wypadu do Polski wracam objuczona jak wielbłąd. W Polsce gapię się na wystawy sklepowe z takim samym zafascynowaniem jak za czasów komuny – podczas wycieczek do Czechosłowcji albo NRD. Że „jaaaaaaa, to wszystko naprawdę można kupić?????” Taka lodówka z jogurtami na przekład. W polskim Tesco ciągnie się kilometrami, w Dublinie stoją 4 jogurty na krzyż i uśmiechają się szyderczo. Nie wiem jak wy robicie zakupy spożywcze przy takiej różnorodoności produktów. Ja bym potrzebowała tydzień wolnego żeby zebrać do kupy wszystkie artykuły niezbędne do ugotowania obiadu, a przy kosmetykach musiałabym rozwinąć śpiwór i karimatę, bo okazałoby się, że podczas gdy ja wybierałam szampon i krem pod oczy – sklep został zamkniety.

Więc siedzę przy biurku, ale w myślach krażę już po Poznaniu, odtwarzam układ kocich łbów na Starym Rynku i myślę o miejscach, które odwiedzę (tak, Rossman, zgadliście). Zawsze mam taką listę miejsc, sklepów i uliczek, którymi muszę się przejść, powspominać. Grobla, Garbary, Piekary. Wieżowiec AE. Wtedy znów mam 21 lat, znów w środy wieczorem chodzę na DKF do kina Muza i znów – w jego trakcie – słucham jednym uchem Wieczoru Rockowego w Radiu S. Znów na zajęcia chodzę okrężną drogą koło wieżowców na Piekarach żeby przypadkiem spotkać wiadomo kogo. Ogólnie, nie wiem czy kiedykolwiek człowiek mija ten mentalny prog 21. roku życia, czy już do konca się tam zostaje, patrząc ze zdumieniem na męża i przychówek i zastanawiąjac się skąd oni wszyscy się wzięli i dlaczego codziennie, z absurdalnym uporem, domagają się obiadu.

Unknown-4

Ponadto nie wiem czy wiecie, że w grudniu rusza polska zimowa wyprawa na K2. Jestem fanką książek na temat wspinaczek wysokogórskich i wypraw na ośmiotysięczniki i do dziś nie mogę ogarnąc jak ta Wojciechowska weszła na ten Everest. Rok wcześniej złamała kregosłup, ale zawzięła się i weszła. Ja jak się bardzo zawezmę to mogę co najwyżej spróbować nie zasnać na kolejnym odcinku serialu na Netflixie. Wczoraj skończyłam ksiażkę Piotra Pustelnika i tam też był paradny fragment. Że jak Pustelnik był dzieckiem to dużo chorował i lekarz powiedział jego matce żeby się do niego za bardzo nie przyzwyczajała. Dobra, jasne, luz, Piotruś nie przytulaj się do mamusi, bo mamusia ma cię w dupie.

Mój jaśnie pan pracodawca zorganizował wyprawę do base camp pod Everestem. Wyprawa wyrusza dzisiaj, więc oczywiście siedzę, wzdycham i żałuję że nie pojechałam, mimo że PM namawiał. Ale kiedyś pojadę, tak? Na razie niech dzieci może jeszcze trochę podrosną, bo już sie trochę do nich przyzwyczaiłam. W zamian pójdę se po pracy do Dunnes’a po wino i czipsy. PM poleciał do Bristolu, to przynajmniej sofa i pilot będa moje. Każdy ma taki base camp, na jaki sobie zapracował.

 

Ciąg dalszy

Odżyłam!

(pamiętam o ramieniu, naprawdę)

Skończyłam urlop, zaczął się wrzesień i normalnie jakby mnie ktoś przełączył na inne obroty. To był chyba mój pierwszy „domowy” tak sensownie wykorzystany urlop. Postanowienia ogarnęłam, wróciłam do Jillian 4x w tyg (plus raz tę Chodakowską, bo po niej jednak najlepiej widać zmiany, Jillian wzmacnia wszystkie mięśnie i daje wiecęj powera, a Skalpel zdecydowanie rzeźbi), PRZYTYŁAM KOLEJNY KILOGRAM. Don’t ask. Nie wiem o co chodzi ja prdlę, w dupie to mam. Patrzę w lustro i generalnie nie uciekam z wrzaskiem, a że w spodnie nie wchodzę, to nie wiem. Może mole założyły kółko krawieckie w garderobie i w ramach praktyk pozmniejszały mi obwody w pasie. Większym problemem jest to, że wywaliłam wszystkie stare t-shirty i zostały mi dwa: jeden Strachów na Lachy, a drugi różowy z napisem I hate everyone. Nie mam się w co ubrać.

Ozark obejrzałam (nuda), The Fall obejrzałam (prawie szczękę zwichnęłam od ziewania). Zaczęłam Broadchurch, ale po tym jak jeden odcinek oglądałam 7 dni z rzędu (zasypiając zawsze na tych samych scenach) dałam se spokój. Wróciłam do Modern Family. Jedyny amerykański serial komediowy, który mnie śmieszy.

Mydełka zrobiłam, teleskop nadal stoi w łazience, ale przynajmniej da się już do niej wejść. Bazy danych nie zrobiłam, no nie przesadzajmy.

Potem Polska przepierdoliła mecz z Danią i wygrała z Kazachstanem, więc sama nie wiem. Polska reprezentacja jest dla mnie niepoczytalna i takie „It” Kinga, przy ich meczach, to jak bajka o Rumcajsie. Nasze orły mogą prowadzić 3:0, może być 80-ta minuta meczu, a i tak człowiek nie może mieć pewności, że nagle nie zapomną jak się kopie piłkę i nie przegrają.

Następnie okazało się, ze w październiku w Poznaniu grają Strachy, dokładnie w ten weekend, w który tam będę. Pobyt bukowałam w czerwcu, nie mając pojęcia o żadnej trasie koncertowej. Umiecie tak? Hę? Trafić w tę jedną, jedyną sobotę, w która gra Wasz ulubiony zespół, w waszym rodzinnym mieście?

To już był wyraźny znak z niebiesiech, ze nadeszła DOBRA ZMIANA.

Unknown-3

A z ramieniem dalej było tak (bociana dziobał szpak). Złamana noga z jednej strony odwróciła moją uwagę od tematu, z drugiej chodzenie o kulach nie pomogło, a wręcz przeciwnie – uraz się zaostrzył, bolało coraz bardziej. W styczniu dostałam list z zaproszeniem na wizytę w szpitalu. W maju. Na szczęście tego samego roku, więc nie tak źle. Następnie któregoś poranka obudziłam się z ogólnym paraliżem i unieruchomionym odcinkiem szyjnym, wiec doczołgałam się do ipada, wyszukałam pierwszego lepszego polskiego ortopedę w Dublinie, który zlitował się, dał zastrzyk steroidowy, ból przeszedł. Od razu miło i serdecznie pomyślałam o mojej pani doktor rodzinnej, która kilka tygodni wcześniej stwierdziła, no można by pani dać zastrzyk tylko po co. Niech pani bierze te painkillersy częściej. Rezonans który zrobiłam prywatnie miesiąc później wykazał zmiany zwyrodnieniowe. Cóż, starość nie radość. W którymś momencie zmęczona i wkurwiona czekaniem na fizjoterapie usiadłam i wygooglałam sobie te ćwiczenia sama. Zaczęłam je robić 2x dziennie po 5 minut. Po 2 tygodniach po dolegliwościach bólowych nie było śladu.

I dopiero wtedy mnie olśniło. Ramię zaczęło mnie boleć nie dlatego, że zrobiłam sobie krzywdę, ćwicząc (ćwiczyłam przez rok, wiec technikę miałam raczej opanowaną oraz nic mnie jakoś nie bolało). Zaczęło mnie boleć bo ćwiczyć PRZESTAŁAM. Raptem na 3 tygodnie, ale starczyło. Ból początkowo łagodny, z tygodnia na tydzień intensywniał, a ja nadal upierałam się, że to od treningów i nie mogę nic robić dopóki nie przestanie boleć (gdzieś tam w międzyczasie dopadł mnie jakiś artykuł w prasie, że 90% bólów pleców można wyleczyć ćwiczeniami, tylko – WŁAŚNIE – ludzie na ból reagują zawsze tak samo – kładą się i czekają aż im przejdzie)

Dziś już wiem, że na ćwiczenia skazana jestem forever. Nie ma że mi się nie chcę, że robię przerwę, że zaczynam od wiosny albo mobilizuje się przed urlopem. Codziennie coś i naprawdę nie mam na myśli godzinnych treningów. Sesja z Jillian to 30 min. Streching i szybka yoga rano to 5. Jeśli nie mam siły zrobić całego treningu, to zrobię chociaż połowę. Jednocześnie staram się unikać błędów z przeszłości czyli bycia nadgorliwą i pretendowania do tytułu domorosłego sportowca roku – nie ma sensu przeskakiwać z levelu na level, jeśli nie ogarnia się do końca techniki, albo nie ma się siły dociągnąć ćwiczenia do końca. MNIEJ JEST LEPIEJ. Lepiej niż nic i lepiej niż paść potem na ryj z wycieńczenia i nie móc się ruszyć przez kolejne dni.

Bez jogi z kolei po tygodniu mój kręgosłup się buntuje i mówi, a teraz se chodź i siedź sama, beze mnie. Joga długo mnie zniechęcała bo te programy były takie dłuuuuugie i nuuuuudne, ale w końcu wpadła na to, że przecież nie muszę się ich wiernie trzymać, tylko mogę sobie wybrać zestaw ćwiczeń, które lubię i o których wiem, że dobrze mi robią i z nich robić sobie krótkie sesje. Geniusz, naprawdę.

I tyle. Podsumowanie będzie krótkie: ćwiczcie chłopcy i dziewczyny, bo nie znacie dnia, ani godziny. Miłego weekendu.