Jestem Adamem Nawałką

Nie wiem sama czy teraz pisać tę notkę, czy później, czy jak wygrają pierwszy mecz, czy jak go przegrają, wyjdą z grupy, dojdą do finału, no sama nie wiem.

Drogi pamiętniczku, jestem Adamem Nawałką. 

Jestem Robertem Lewandowskim, Kubą Błaszczykowskim, Łukaszem Fabiańskim, Michałem Pazdanem i Arkiem Milikiem też mogę być. Próbuję zrozumieć o co w tym chodzi. Że na samą myśl, że oni tam wyjdą i pójdą walczyć – mam łzy w oczach, a z ust mych korali wyrywa się „nie rzucim ziemi skąd nasz ród”

Mózg mówi – załatwiaj migiem irlandzkie obywatelstwo, serce łopoce i woła POLSKA, POLSKA GOLA. Nie ma takiej opcji, żeby takie emocje kiedykolwiek wywołały we mnie występy irlandzkiej reprezentacji w czymkolwiek.

Więc o co chodzi.

Że miłość na zabój. Że emocje jak przed maturą. Przed pierwszą randką. Wizytą w radiu. Serce drży, żołądek skręcony w supeł. Futbol, jaki futbol? Ten Glik na przykład. W wywiadzie powiedział, że po słynnej kontuzji tylko jego żona – jako jedyna osoba w Polsce – wierzyła, że pojedzie na Mundial. Czy ja wierzyłam? Ależ skąd. Co ja bym zrobiła po takiej diagnozie – tydzień przed imprezą życia? Poddałabym się i poszła położyć. A tu się okazuje, że nie, nigdy nie wolno się poddawać, nie wolno mówić, że coś jest niemożliwe. Dla mnie niemożliwe, dla rodziny Glików wręcz przeciwnie. Kto miał rację?

images

Albo ten Kuba. Nie ma chyba osoby w Polsce, która nie znałaby jego historii. Ojciec zabija matkę na oczach małego synka. Synek wyrasta na osobę, do której modli się cały polski naród. Na Lewandowskiego można jeszcze ponarzekać, skrytykować, przyczepić się, że przecież gra jak drewno (daj nam panie boże więcej takiego drewna), Kuba jest nietykalny. Święty.

Czekam na ten wtorek, obgryzam paznokcie i staram się przeanalizować dlaczego to jest takie ważne. Dlaczego. Dlaczego wzrusza, uskrzydla, wywołuje dumę, daje siły do przetrwania i wolę do walki. Nie o puchar, ale o codzienność. Nie wolno się poddawać, obniżać poprzeczki. Gdy złamałam nogę cały czas miałam w głowie Lewego, który grał w masce, ze złamanym nosem. On się nad sobą nie rozczulał, więc ja też nie mogłam. Jestem w takim punkcie, w którym dużo się rozmyśla o sensie wszystkiego. I im więcej lat na liczniku tym naprawdę trudniej się tego sensu doszukać. Bo wszystko przemija, a w miarę przemijania okazuje się, że miało być zupełnie inaczej. Nie wiadomo jak, ale na pewno wiadomo, że inaczej. 

Odkąd żyję, pamiętam w głowie tęsknotę za nieokreślonym. Sen o nienazwanym, nieuchwytnym… uczuciu? miejscu? przeżyciu? człowieku? Marzenie o spełnieniu. Niemożliwy do zwerbalizowania smutek i nostalgię. Różne rzeczy ten smutek uaktywniały. Podróż zakopiańskim busem w stronę Morskiego Oka we wrześniowy poranek. Ochnasty seans „Gladiatora” w kinie. Pierwsze, stare koncerty Pidżamy Porno w Eskulapie. „I cant get mad because of you” Hot Water w radiu. Te nieszczęsne karne z Portugalią. Struny duszy, na których grać potrafili nieliczni. Stany ducha, ulotne jak babie lato, dzięki którym sens wszystkiego składał się nagle w całość niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Brakujący element układanki, który odnajdywał się niespodziewanie pod szafą i przez chwilę dawał poczucie perfekcji wszechświata. 

Tym jest dla mnie udział Polaków w Mundialu. Tym kawałkiem układanki. To co się za chwilę wydarzy wszyscy zapamiętamy już na zawsze. Uda się, nie uda, emocje zostaną. Smutek albo euforia. Wdzięczność, bo raczej nikt im nie zarzuci że mieli w dupie i im nie zależało. Obserwuję ich (grupowo i indywidualnie) od wielu lat i wiem, że włożyli w ten jeden moment masę pracy i wysiłku. Niestety życiowe jackpoty często niewiele mają wspólnego z poświęconym czasem i z rzeczonym wysiłkiem. Więc najbardziej życzę im szczęścia. 

Adamie, Robercie, Kubo, Michale, Grzesiu, Arku, Kamilu jeden i drugi. Fabiański Łukaszu. Wojtku. Wierzę w Was. Trzymam kciuki. Za Wasz sukces. Marzenia. I za mój kawałek wszechświata.