Poznań 2019 cz. 2

Poszłam w tym Poznaniu do kilku knajp, o których coś tam się naczytałam w internecie, że dobre jedzenie i ojezu. Nie wiem na co się nastawiałam, ale kanapka na której ktoś pod jajkiem rozmazał awokado, po czym szczerze i od serca sypnął rukolą na talerz i okoliczne stoliki, dawno przestała się w moim świecie kwalifikować do nagrody złotej patelni. 

Kiedyś tak, o tak. Przed PMem imponowało mi każde żarcie z każdej knajpy. Nieważne, że po nim rzygałam albo przez trzy dni bolał mnie żołądek. W latach 90-tych każde jedzenie na wynos, nie będące zapiekanką z pieczarkami z budy na Półwiejskiej, to było wow i omg, człowiek nie wybrzydzał i wszystko co mu podano pod nos, po prostu musiało smakować. Potem, na samym początku życia na wyspie żywiłam się w przyzakładowej kantynie i też mi się wydawało, że gotuje dla mnie sam Gordon Ramsay, a kantyna ma co najmniej dwie gwiazdki Michelin. Jeszcze bardziej potem poznałam PM, który drugiego tygodnia znajomości wysunął rewolucyjną myśl, że może UGOTUJMY COŚ SAMI. Na nasz pierwszy wspólny obiad mieliśmy rozgotowany makaron, z wywaloną na niego kapustą (na ciepło) z litewskiego sklepu. Prawdopodobnie myślą przewodnią przy komponowaniu posiłku były łazanki, nie pamiętam, PM się upierał, że to będzie bardzo dobre. Po kolejnych kilku tygodniach znajomości kupiłam mielone, z mocnym postanowieniem zrobienia sosu bolognese i do dziś pamiętam jak stałam na tą nierozpakowaną paczką surowego mięsa, nie wiedząc do końca co dalej oraz próbując opanować wszechogarniającą panikę, że nie umiem, nie potrafię i chcę do mamy. Po czym euforię, jak po desperackim wrzuceniu mielonego na gorącą patelnię, mięso zaczęło skwierczeć, pachnieć i ostatecznie przybrało jadalną postać. Z ręką na sercu mogę przysiąc, że wiem jak się czują zwycięzcy masterchefa. 

No ale o tych knajpach miałam. Że szłam nastawiona pozytywnie, a wychodziłam meh i szłam po drożdżówkę. Jedną kanapkę raz na Ratajczaka kupiłam, z hummusem i pieczoną papryką, jak szłam na pociąg do Chodzieży, i tak, to zdecydowanie był highlight, była rewelacyjna. „Lavenda” na Wodnej – whatever, jajecznica z 4 jajek wyglądała jak moja domowa z 2. „Bardzo” na Żydowskiej – to ta kanapka z jajkiem na awokado (i bardzo, bardzo dobrym chlebie), obleciało, ale serio, prawie 5 euro za śniadanie (czyli tyle ile za naprawdę dobrą kanapkę w posh dzielnicy Dublina) jest lekką przesadą, plus żeby się najeść potrzebowałabym chyba takie trzy. Oraz naprawdę o co chodzi z tym obsypywaniem wszystkiego rukolą. To taki kulinarny brokat, czy co? „Meat us”, też na Żydowskiej, które było hitem mojego ostatniego pobytu i koczowałam tam non stop, teraz nie dało rady. Tzn ja nie dałam rady. Nie wiem co z tym mięsem, oświećcie mnie, ale nagle po 45 latach grillowanych karkówek, mielonych, schabowych, pieczonych kiełbas, kaczek i półgęsków, mój żołądek nagle ogłosił, że NIE, NIE lubi i nie będę go zmuszać. Dawaj w zamian kalafiora. Tak na marginesie, PM, który ma bardzo wysokie ciśnienie, w momencie gdy przestaje jeść mięso, zaczyna mieć ciśnienie idealnie normalne. Więc nie wiem, ale daje to do myślenia.

IMG_5949Najlepsze obiady zjadłam u mamy oraz w pizzeri „Przyjemność” na Wildzie, do której zabrała mnie bardzo dobra przyjaciółka. Serio, gdyby nie lata znajomości oraz setki wspólnie skonsumowanych bułek ze Sphnixa, nie weszłabym tam nawet w naciągniętej na oczy kominiarce i gdyby jedzenie serwował sam Jesse Pinkman. Błąd! Błąd! Nie oceniajcie nigdy po pozorach! W tym brudnym, odrapanym baraku kolo obesranego przez psy skwerku, zjadłam najlepszą pizzę w życiu.  W sumie dwie, bo następnego dnia biegłam tam z powrotem, spróbować wersji wegetariańskiej. Ja i pizza wegetariańska. Bakłażan by się uśmiał. 

Będąc z wizytą u mamy, mama wyciągnęła dwie butelki własnoręcznie robionych nalewek i mówi, weź to dziecko do domu. Do domu. Daj spokój mamo, nie będę teraz nadawać specjalnie bagażu, chodź się lepiej napijemy, bo zimno, wirusy i trzeba w ogóle spróbować czy to dobre. Po nalewce mirabelkowej była aroniowa, potem wiśniowa, potem agrestowa. Potem mama wyciągnęła jeszcze owoce, które trzyma z tych wszystkich nalewek i mówi, że to idealne do deserów. Zjadłyśmy pół słoika nawalonego spirytusem agrestu, widelczykiem prosto ze słoika, bo deseru nie było. Naprawdę przysięgam wam, że soplica mirabelkowa, którą dzień wcześniej kupiłam w Żabce nadaje się przy nalewkach mojej mamy do usuwania nalotu z kibla. 

I co jeszcze. Terapia brakiem wrzasku kochanych dzieci zrestaurowała mnie po 48h. Spać nie mogłam, więc o brzasku oglądałam w TV powtórki starych teleturniejów z Krzysiem Ibiszem. W sklepach nic nie było, a jak było to po cenach dublińskich, więc podziękowałam. Zresztą nie wiem, może to ten etap w życiu, że już człowiekowi nie podoba się wszystko, jak leci, tylko jedna rzecz na milion. Jedno niepokojące spostrzeżenie miałam takie, że jak kiedyś narzekałam przyjaciółkom, że jestem stara i gruba, to zgodnym głosem protestowały, a teraz  wszystkie milczały jak zaklęte… Głowa odpoczęła mi bardzo i chyba o to w tym wszystkim najbardziej chodziło. 

Poznań 2019 – cz. 1

Mam tyle do opisania, że potrzebuję kolejnego wolnego tygodnia, żeby nie było na odpierdol i byle jak. Z góry lojalnie uprzedzam, że cała moja relacja będzie pełna uprzedzeń, uogólnień, egzaltowanych pretensji i subiektywnych punktów widzenia. Nie jestem już stamtąd, jestem stąd i przez perspektywę „stąd” patrzę. Irlandia i Dublin – widzę to wyraźnie – rozpuściły mnie jak dziadowski bicz i w dupie mi się poprzewracało. Nic na to nie poradzę. Polskę miałam, mam i mieć będę w DNA, ale to nie znaczy, że będę patrzeć przez palce i udawać, że nie widzę tego, co się rzuca w oczy. 

A więc po pierwsze – Poznań umarł. Moje rodzinne miasto wyglądało tak jakby przeszła przez nie  apokalipsa zombie. Wiem, że jest zima, naprawdę. Wiem, że prawie każdy kraj i miasto w lutym wyglądają dość mało atrakcyjnie, bo brak zieleni, liści i słońca niemiłosiernie odsłania każdą brzydotę, skazę i każdy szpetny zakątek. Ale w Dublinie też jest luty, a Dublin jest akurat jednym z najmniej urodziwych miast, jakie znam. Jest brzydki, bądźmy szczerzy. Ale mimo to jedno miasto żyje i oddycha, a drugie dogorywa.

Chodziłam codziennie po poznańskiej starówce i nie czułam w niej pulsu. Opustoszałe ulice. Przemykające pod murami staruszki. Pozaklejane starymi gazetami witryny sklepowe. Te niepozaklejane – brudne i z szyldami pamiętającymi rok 1987. Na samym Starym Rynku – budynek, w którym kiedyś był Dom Turysty – bardzo memu sercu bliski bo kiedyś – razem z koleżanką – zaprosili nas tam do siebie panowie z T. Love (przez 2 godziny GRALI NAM NA GITARZE swoje kawałki, żeby nie było niedomówień i skojarzeń). Dziś to ruina. Powybijane szyby, zamiast nich, w oknach, sklejka. Poodrywany tynk, łuszcząca się farba. Centrum i serce Poznania. Najbardziej reprezentacyjne miejsce miasta. Smutek, żal i żałoba. Do tego te porozrzucanie wszędzie hulajnogi – potęgujące tylko wrażenie, że wszyscy nagle wstali, rzucili wszystko i w pośpiechu uciekli. O co chodzi. Nie mówcie mi, że wszyscy są w pracy, albo siedzą w domu i oglądają dzień dobry tvn. W piątek wieczorem też na tym starym rynku byłam i ludzi było dużo więcej, ale nadal miałam wrażenie, że ich głosy, śmiechy i krzyki tylko odbijają się od martwych fasad budynków i złowrogich, ciemnych zaułków…

IMG_6001

O drobnych już pisałam na wszystkich soszial mediach, ale z przyjemnością napiszę raz jeszcze. NIE OGARNIAM. Jestem z Polski, regularnie do tej Polski przyjeżdżam i nie, nie mogę zaakceptować, że tak tam po prostu jest. Żeby było jasne – w Dublinie też trzeba mieć drobne i to odliczone, jak się np chce wsiąść do autobusu. Ale informacje na ten temat są wołami napisane przy kabinie kierowcy oraz chyba w każdym szanującym się w przewodniku. I to nie o te drobne chodzi, tylko o poczucie winy, w jakie panie w sklepach wpędzają klienta, gdy ten tych drobnych nie ma. Nie mam drobnych. TO NIE MAM WYDAĆ. No kurwa. Co mnie to obchodzi. Dwa razy wyszłam ze sklepu, zostawiając paniom przy kasie zakupy. Tak, naprawdę wiem, że mogę płacić kartą. Ale może karta mi nie działa (dwa razy nie zadziałała). Może za każdy zakup za granicą nalicza mi prowizję. Może dostałam w prezencie stówę i chcę ją wydać. No bo wie pani, niektórzy to kupują zapałki, żeby rozmienić pieniądze. Serio? Dokładnie po to idę w Irlandii do sklepu, po gumę za 95 centów. Żeby rozmienić większy banknot. 

Sytuacja z cafe Gołebnik, gdzie kazano mi wyjść rozmieniać pieniądze, a następnie podstępem usiłowano wmówić, że w Polsce obowiązkiem klienta jest posiadać drobne (łącznie z googlaniem odpowiedniego przepisu, którego przedstawienia zażądałam, odmawiając jednocześnie wyjścia i szukania sklepu, który mi rozmieni kasę) w ogóle mi się w głowie nie mieści. Ok, może to ja. Może moje nastawienie promieniuje ze mnie na kilometr i ekspedientki natychmiast jak mnie widzą, to od razu są wkurwione. Może powinnam się tej presji i temu terrorowi poddawać i przepraszać, że tych drobnych nie posiadam. Ale przez 18 lat w Irlandii nigdy nikt mnie o drobne nie poprosił i nie postawił pod ścianą, że nie ma wydać, jeśli natychmiast ich nie wyczaruję. Żaden sprzedawca w żadnym sklepie nie dał mi nigdy do zrozumienia, że jestem upierdliwa, męcząca i na pewno złośliwie te drobne powrzucałam do rynsztoków, żeby teraz nie móc nimi zapłacić. 

I żeby nie było – większość obsługujących mnie w sklepach i knajpach młodych ludzi była fantastyczna, uśmiechnięta, pozytywna i frontem do klienta. Ale te nabzdyczone pindy w tych Żabkach…  W sobotę weszłam tam jeszcze spytać, czy następnego dnia sklep będzie otwarty od 6 rano czy później (miałam w nim zostawić klucze do apartamentu, w którym mieszkałam). 

– W niehandlową niedzielę???? Zwariowała pani???

CDN

Krótki update dla tych, co mnie nie śledzą na fejsbuku

Ponieważ wiele osob pyta mnie o update z reportażem w wyborczej, to otóż on 😂

Pani redaktor, po zmarnowaniu mi sobotniego popołudnia, ponad 3h wywiadu, wykorzystania mnie jako taksówki, informacji turystycznej i riserczera (podałam jej jedno z nazwisk, które pojawiają sie w artykule) – nie wykorzystała z mojej historii ani słowa.

I nawet nie o to chodzi, ze nic nie napisała, bo nie miała żadnego obowiązku tego robić.

Ale po odstawieniu jej na pociag i jej dokładnych instrukcjach co bedzie dalej (czas na pisanie artykułu, autoryzacja, zdjęcie itd) nie odezwała sie juz do mnie ani słowem.

Serio, nie mam złudzeń ze moja historia jest tak zajebista, że Polacy wyjdą na ulice, jeśli nie ukaże sie w prasie, ale myślałam ze zasługuje przynajmniej na minimum, nie wiem czego? Szacunku? Przyzwoitości? Rzuconego na odpierdol: sorry ale byłaś nudna, nie będę o tobie pisać?

Z drugiej strony pusty śmiech mnie ogarnia, bo ta mini historyjka idealnie i w punkt oddaje story of my life – staraj sie, przykładaj, rób wiecej niż powinnaś – na końcu i tak do awansu, podwyżki, nagrody, wywiadu i wuj wie czego wybiorą kogoś innego.

Czuje sie idiotycznie – jak laska po pierwszej randce o której myślała ze poszla dobrze, a facet nigdy nie zadzwonił 😂

*******

Dzień po zamieszczeniu tego wpisu pani zadzwoniła, przeprosiła i podziękowała za poświęcony jej czas.