Ocena pracownicza czyli jak nigdy nie zrobię kariery

Notka z 16/03/2005

Miałam ja ci w poniedziałek ocenę pracowniczą.

Było czarownie.

PANI SISTERMOON, DLACZEGO PANI WYCHODZI Z PRACY O 16:00.

Faktycznie.

Każdy kolejny szef ma ze mną ten sam problem. Jak nienormalna wychodzę do domu o godzinie, o której przewidziano ustawowo mój koniec pracy. Jestem pod tym względem niereformowalna. Nie interesują mnie nadgodziny, oraz ze mój departamencik taki biedny i zawalony pracą, zupełnie tak samo jak mojego departamenciku nie interesuje, że chciałabym podwyżkę, bonusik i awansik. W CV powinnam se zapisać w umiejętnościach dodatkowych: odporność na nałogi, z uwzględnieniem pracoholizmu.

NO ALE CZEMU JA WYCHODZĘ Z PRACY O 16:00.

I czy ja wiem, że to źle wygląda i jest na moja niekorzyść, gdybym chciała awansować (w tym momencie uprzejmie pomyślałam FAK JU, nie zmywając z twarzy czarownego uśmiechu, z jakim wpatrywałam się w przełożonego)

Tak, wiem, oczywiście, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, to straszne, naprawdę, ogromnie się tym przejęłam.

I ŻE WSZYSCY WIDZĄ JAK JA WYCHODZĘ O TEJ PIERDOLONEJ 16:00 (nie moja wina, że nie potrafią się wyrobić ze swoimi obowiązkami w ustalonych godzinach pracy, tak jak ja, nie?).

Oraz ciekawe dlaczego nikt nie widzi, jak wchodzę do biura o 8:00, gdy biuro jest puste, gdyż wszyscy jeszcze śpią, rzygają po imprezie albo walą młotkiem w budzik, żeby przestał dzwonić. Może fakt ten powinnam uwieczniać na kasetach video, po czym puszczać je wszystkim na wychodne?

I w ogóle dlaczego wszyscy się patrzą jak wychodzę. Czyż nie powinni raczej wpatrywać się w swoje monitory i pracować????

A wychodzę bo doprawdy mam powody.

3aeb8294477fc7655ce6825fc44fbf6b

Doprawdy azaliż po stokroć istotniejsze niż oferta kredytowa i stopa procentowa. O transzach i czekach nie wspominając.

– muszę wrócić do domu na czas, żeby obejrzeć powtórkę Fair City o 16:45

– muszę ugotować obiad

– muszę nałożyć maseczkę nawilżającą i pofarbować włosy

– muszę się zreraksować

– pomalować paznokcie na czerwono

– obejrzeć odcinek sex and the city

– poprzeglądać magazyny z modą ślubną

– poczytać blogaski

Po raz pierwszy w swym życiowym dorobku posiadam dom, w którym uwielbiam przebywać, gdzie nikt się nikogo o nic nie CZEPIA i gdzie jest fajniej i zabawniej niż w eurodisnaylandzie i zaprawdę ŻADNE biuro nie jest w stanie z tym konkurować. I niech nikt mi naprawdę nie mówi, że jakaś praca papierkowa jest od tego wszystkiego ważniejsza.

Nie uwierzę, nawet jak zobaczę oświadczenie sądu najwyższego w tej kwestii. Podpisane przez prezydenta i premiera. Oraz królową angielską.  I tę zdzirę parker bowles

W mojej firmie są managerowie, oficerowie oraz motłoch.

Managerowie siedzą i czytają gazetę, względnie rozmawiają przez telefon skomplikowanym szyfrem, tak że nikt nie rozumie o czym mówią. Oficerowie biegają po całym biurze, robiąc wrażenie mega zapracowanych, przy czym o kwestii merytorycznej pracy departamentu nie mają często bladego pojęcia. Motłoch zapierdala. Gdyby ktoregoś dnia do pracy nie przyszedł cały management, nikt by nawet tego nie zauważył. Gdyby nie przyszli oficerowie, zapanowałby prawdopodobnie nieco większy chaos, bo management nie potrafiłby zorganizować pracy departamentu. Gdyby nie przyszedł motłoch – można by spokojnie ogłosić bank holiday, bo żadna praca nie zostałaby wykonana.

Ogólnie po ocenie pracowniczej odechciało mi się pracy i wszystkiego. Potem uświadomiłam sobie ekstraordynaryjny wniosek.

JAK DOBRZE ŻE MOGĘ TO WSZYSTKO MIEĆ W DUPIE I W ZAMIAN PRZEJMOWAĆ SIĘ WYBOREM SUKIENKI ŚLUBNEJ.

Dopisek z dzisiaj

Przez 13 lat mój stosunek do pracy biurowej niewiele się zmienił, oprócz tego, że teraz wychodzę o 15:45. Czy żałuję, że zamiast gotować te obiady i nakładać maseczki nie zrobiłam kariery? Chyba nie bardzo. Nie nadaję się do tego, mimo że przez wiele lat wmawiałam sobie co innego. Plus w tym tygodniu, zabawnym zbiegiem okoliczności, również miałam ocenę pracowniczą, w trakcie której dowiedziałam się, że no jednak rok temu jakoś bardziej się starałam, więc ocenę należy mi obniżyć. Tylko po to oczywiście żeby mnie zmotywować do dalszej pracy. Zmotywowana poczułam się tak, że ja pierdole. Zbierając szczękę z podłogi próbowałam oponować, że w zasadzie ponad pięć miesięcy mnie nie było, a w czasie gdy byłam obowiązków do odbębnienia za wiele nie było. Oraz że moja rola w tym roku nijak ma się do ubiegłorocznej. Ale z korporacją się nie wygra. Coś za coś. Taka jest cena za święty spokój i za to, że służbowy telefon nie dzwoni po 15:45. Wcześniej też nie dzwoni, bo go nie mam. No i chuj.

Lato

Chciałabym pojechać nad polskie morze. Albo do Kotliny Kłodzkiej, no. Albo w ogóle zabrać dzieci w podróż po Polsce szlakiem Pana Samochodzika. Całe moje dzieciństwo, szkoła średnia i studia to było podróżowanie za jeden uśmiech po bocznych drogach i opłotkach, nikt doprawdy nie rozbijał się wtedy po Kanarach i Portugaliach. Zaduma mnie ogarnia na myśl, że z koleżanką, w licealnych czasach, brałyśmy np plecak i jechałyśmy dosłownie w ciemno. Najpierw w Góry Świętokrzyskie, potem w Bieszczady, potem w Karkonosze. Bez komórek. Bez noclegów. Bez zabukowanych wcześniej biletów, za to ze śpiworem i karimatą. Nie wiem czy w ogóle nie było tak, że na dworcu decydowałyśmy, gdzie pojedziemy dalej. Jak nasze mamy to przeżyły, srsly? Przecież za całe potwierdzenie tego, że wciąż żyjemy i mamy się dobrze musiały wystarczyć pocztówki jesteśmy tu i tu, jedziemy dalej. Które często przychodziły po naszym powrocie. W takim Karpaczu na przykład, w środku sezonu, przeszłam 7 razy w te i z powrotem cały deptak, szukając noclegu. W końcu pani w jednym pensjonacie zlitowała się nade mną, kazała zostawić plecak i powiedziała, że jak nic nie znajdę to mogę spać w jej pomieszczeniu gospodarczym na rozkładanym łóżku, ona zabierze z niego miotły i mopa. Czemu nie potrafię zaadaptować tamtego podejścia do życia, dzisiaj? Przecież nadal w niczym nie przeszkadzałoby mi spanie w towarzystwie mopa.

Potem, jak już pracowałam w cholernej korporacji, latem jeździłam nad polskie morze. Firma sponsorowała Beach Ball Tour i trzeba było przeprowadzać „kontrole” teamu, który na wybrzeżu rozkładał na piasku namioty, dmuchane zamki itd. Praca w praktyce polegała na tym, że co czwartek z koleżanką wyjeżdżałyśmy firmowym autem z Poznania do jednej z nadmorskich miejscowości (Beach Ball co tydzień był w innym miejscu), gdzie zostawałyśmy do niedzieli. Na miejscu od razu dostawałyśmy od organizatorów drinka, a potem tylko hasałyśmy wokół firmowego namiotu i superwajzowałyśmy hostessy. Wieczorami firma promowała swoje produkty w lokalnych dyskotekach wiec też musiałyśmy tam chodzić. Bardzo ciężka praca to była, naprawdę. I różne rzeczy się tam działy. Zespół Just 5 na plażę przyjechał. Chodziło się do namiotów innych sponsorów na plotki. Romanse kwitły. 2 miesiące życia jak na koloniach. Piasek wszędzie. Bajlango Bajlango. Potem w niedzielę wracałyśmy wyprać rzeczy i od poniedziałku do środy siedziałyśmy pod biurkiem, udając że interesuje nas praca w marketingu.

ZakopaneChramcowki35PKP04A1101M.JPG_678-443

Lato to jeszcze śmierdzące kuszety PKP i widok Giewontu przed 8 rano, gdy pociąg – pod 10 godzinach – dojeżdżał do Zakopanego. Raz pociąg się zepsuł w Suchej Beskidzkiej, konduktor nas z siostrą obudził i kazał wysiadać. To wysiadłyśmy i siedziałyśmy na ławce przed dworcem. Przez myśl nam nie przyszło stresować się czymkolwiek. Albo o, z rodzicami jechaliśmy pociągiem nocą do Nowego Targu. Luty, na dworze minus pińcet, ogrzewanie w przedziale nie działa. W Kamiennej Górze, na kwaterze też nie działało, więc siedzieliśmy w kinie na „Purpurowej róży z Kairu”. O podróży maluchem do Zakopanego nie wspomnę. Jak przez strumyki tym maluchem przejeżdżaliśmy, bo tata się upierał, że maluch da radę. I dał, faktycznie. A teraz nikt się nie wybierze z dziećmi w podróż, jeśli dzieci nie mają do dyspozycji ajpada, książek, kolorowanek, kredek i trzech sezonów świnki Peppy na DVD. Broń boże żeby biedne dzieci jechały 15 minut, gapiąc się bezmyślnie w okno, bo przecież zwariują z nudów.

Mówię do PM, jedźmy do tej Polski za rok, samolotem, tylko ojojojoj co my zrobimy jak wysiądziemy z tego samolotu (wynajęcie auta w Polsce kosztuje więcej niż podróż z Phileasem Foggiem w 80 dni dookoła świata, więc jako kilkutygodniowe rozwiązanie odpada, wolałabym raczej jeszcze raz przyjechać z Dublina własnym samochodem). PM patrzy na mnie jak na debila. „Pojedziemy autobusem” mówi, a ja nagle myślę, że to przecież znakomite rozwiązanie, niech dzieci zobaczą jak mama i tata podróżowali po Polsce, gdy posiadanie auta było luksusem, a podstawowym środkiem transportu były ruskie wagony PKP i autobusy ogórki PKS.

Teraz mam potworne wyrzuty sumienia, że jest lato, a moje biedne dzieci siedzą w domu, bo nie stać nas na rodzinne wakacje w sezonie. Julka pyta dlaczego inne dzieci jadą na całe lato do dziadków, a one nie. Lekcja pierwsza dziecko, rodziny się nie wybiera, lekcja druga, z rodziną najlepiej na zdjęciu. Lekcja trzecia, przykro mi, ale obiecuję że postaram się kiedyś być lepszą babcią dla twoich dzieci, a w międzyczasie wsiądziemy do auta i zrobimy parę wycieczek krajoznawczych po Wyspie. Irlandia pod tym względem jest zajebista, że z Dublina wszędzie blisko, a morze i ocean są z każdej strony. Więc jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, a tutaj lubić da się bardzo dużo.

Strefa rażenia żurawia

Lubię pisać między innymi dlatego, że zapisanie określonej myśli powoduje, że zaczynam patrzeć na nią inaczej. Opisany lęk nie straszy już tak bardzo na ekranie komputera, jak przerażał w głowie, genialne pomysły na papierze nabierają realizmu, a przypadkowe i rzucone luźno stwierdzenia okazują się trafniejsze, niż się wydawały, gdy były tylko nieuchwytną ideą. Zatem dopiero jak przeczytałam na spokojnie poprzednią notkę (a do tych opublikowanych wracam bardzo rzadko) to oświeciło mnie, że znów robię to samo. I znów, za 20 lat, obejrzę się wstecz i pomyślę, że o co mi chodzi, przecież wszystko idzie świetnie. Znów będę się chciała klepać po ramieniu i pocieszać. Po co. Nie mogę się poklepać tu i teraz?

Minione tygodnie uświadomiły mi ponadto, że mój organizm komunikuje się ze mną non stop, a jego strajk niekoniecznie jest zaproszeniem do klubu seniora lub kiepsko zawoalowaną zachętą do przeglądu ofert firm pogrzebowych, ale apelem, smsem, snapchatem z informacją BŁĄD SYSTEMU. Co najlepiej działa na błąd systemu? Wylogowanie, restart, albo w ogóle wyłączenie całego tego gówna w cholerę i pójście na spacer. Proste. Czym skutkuje ignorowanie komunikatów? Zawieszeniem całego ustrojstwa, płaczem i zgrzytaniem zębów.

Wiec restartuję wszystko. Tabletki od lekarza wywaliłam, bo skutki uboczne były gorsze od uzyskiwanych korzyści. Gluten, może to gluten no. Może węglowodany. Alkohol. Kawa. Przestawiłam się na Guinnessa i masz: „PIWO TO CHLEB W PŁYNIE”* Ja prdle. Najlepiej po prostu obłożę się jarmużem i tak obłożona będę ćwiczyć przysiady, żeby mieć jędrne pośladki. Potem założę grupę na fejsie: „Jędrne pośladki po 40-stce” i będę postować zdjęcia przed i po.

Dieta 16/8 (8h jedzenia i 16h postu) poszła w odstawkę bo nie jest to dieta dobra dla osób, które zrywają się o świcie, jak jebane skowronki. Jak ktoś wstaje o 9 to se może doczekać do tego lunchu bez jedzenia, ja nie. To chleb wywalę, dobra. Ale co z domową pizzą? Co z drożdżóweczkami prosto z piekarniczka. Bułeczkami cynamonowymi. Naprawdę nie umiem udawać, że baza do pizzy z kalafiora jest tak samo dobra jak świeże ciasto. No nie jest. Albo brownie z fasoli. Może z cebuli? Bliźniaczki mają urodziny za 2 tyg to zrobię im tort z buraka. Zobaczymy co powiedzą.

10731152_351622065006286_1398667670045248276_n

Tęsknie poza tym za babskimi plotkami. Kiedyś z psiapsiółkami gadałyśmy o wszystkim, godzinami. Na żywo i przez telefon stacjonarny (komórek nie było, a potem były ale minuta rozmowy kosztowała trzy średnie pensje krajowe). Poza tym, że gadałyśmy to pisałyśmy do siebie listy (kilka stron A4), które co kilka dni wymieniałyśmy między sobą na uczelni (internet był w powijakach a na zajęciach z informatyki uczono nas DOS-a). Jeśli czegoś mi najbardziej w życiu brakuje to właśnie tych kobiecych interakcji. Nie wymiany informacji o dzieciach (kogo to obchodzi), nie ogólników z cyklu co robisz w weekend, co ugotowałaś, daj przepis na muffiny (KOGO TO OBCHODZI). Brakuje mi dogłębnych, wielogodzinnych, całonocnych rozmów o życiu, o facetach, o przyjaźni i miłości, o tym jak się czujemy, co czujemy, co myślimy, co nam się wydaje że myślimy albo co nie myślimy. Bez tych rozmów czuję się samotna i pusta w środku. Oraz mam poczucie, że nikt mnie nie rozumie. Ok, mąż mnie trochę rozumie, ale nie jest kobietą. Z siostrą na przykład siedziałyśmy całymi weekendami i czytałyśmy gazety (ja) albo oglądałyśmy „Pełną chatę” (siostra). Albo grałyśmy w Prince of Persia, gdzie Prince of Persia ubrany był w białą piżamę i zasuwał po sinych lochach, a nie wyglądał jak wyniuniany model z wybiegu Calvina Klein’a. Jeszcze kolekcjonowałyśmy tabliczki „Strefa rażenia żurawia”, chodziłyśmy nocą po supermarketach i (również nocą) siedziałyśmy w aucie pod siedzibą poznańskiego radia RMI, co by jednego takiego pana prezentera zobaczyć, jak skończy dyżur i wyjdzie. O koncertach w Eskulapie i innych radiowych prezenterach nie wspominając. I wszystko wtedy było super ważne, a każde wydarzenie należało analizować wielokrotnie, rozkładając na czynniki pierwsze, z detalami i opisami przyrody.

Co z tego że dziś mamy FB, darmowe minuty i skypa. To nie to samo. Ile czasu musiałoby minąć żebym mogła komuś opowiedzieć o sobie tyle, ile wiedzą o mnie moje przyjaciółki. Komu – w dzisiejszych czasach – chciałoby się tyle słuchać. I kiedy, skoro w poniedziałek trening, we wtorek wywiadówka, w środę kurs szydełkowania i robienia pasty twarogowej, a weekend marzę tylko o tym, żeby nie musieć się do nikogo odzywać.

Więcej zmartwień, drogi pamiętniczku, nie mam. Bundesliga rusza za 5 tygodni, reprezentacja startuje za 7. Słabe to lato naprawdę, ale uczciwie przyznaję, że ciężko sama na to zapracowałam.

*PM gdy mu opowiedziałam wszystkie te sensacyjne doniesienia stwierdził, że wszyscy nas oszukują. I tak jak ogólnie nie mam manii prześladowczej a teorie spiskowe doprowadzają mnie do szału, tak tutaj musze się zgodzić. Dochodzi do tego, że nie wierzę już w nic, co czytam.

Guinness krzepi

Po głębszym namyśle stwierdzam, że nie, nie uważam swoich wypocin sprzed 13 lat za „głupiutkie”, a określanie ich w ten sposób przez nieznajomych wydaje mi się dość protekcjonalne (ale biorę oczywiście poprawkę na to, że to internet, w którym łatwiej coś takiego napisać, niż w prawdziwym życiu powiedzieć prosto w oczy dorosłej osobie). Wręcz przeciwnie, jestem zdania, że będąc na początku wspólnej drogi z PMem, przed dziećmi i całą dekadą przygód, psikusów i krotochwil, które na nas czekały, psim swędem, intuicyjnie wiedziałam o istocie związków i męskiej naturze zaskakująco wiele, dużo więcej niż można by się było po mnie (na tamtym etapie życia) spodziewać.

Może dlatego wciąż jesteśmy beztrosko zgodnym małżeństwem (gdzie PM się zgadza na wszystko, co ja beztrosko wymyślę). A może nie. Może to mój mąż posiada gdzieś głęboko ukrytą instrukcję obsługi kobiety, po którą sięga w chwilach, gdy nie wie czy się ewakuować, czy udawać nieżywego, czy dzwonić po służby specjalne, żeby mnie usunęły, niczym niewybuch w Białymstoku, z czasów II Wojny Światowej. Dodatkowo w tamtych czasach wydawało mi się, że związek 4-5 letni to staż hoho niewiadomo jaki. Dziś myślę, że nasze wspólne 15 lat to nadal tyle co nic, a przeżycie z kimś całego życia zdecydowanie nie jest tak proste, jak niefrasobliwie opisywała to w swoich książkach Lucy Maud Montgomery.

Często ogólnie wracam do pamiętników sprzed lat i przyznaję, że był długi okres, kiedy mierziło mnie w nich wszystko, zaczynałam czytać, z niesmakiem odkładałam i udawałam, że nie mam z autorką nic wspólnego. Dopiero niedawno fokus mi się wyostrzył i potrafiłam w końcu spojrzeć na siebie 18-20 letnią, nie tylko jak na nawiedzoną nastolatkę z problemami z koziej dupy, tylko jak na kogoś kogo – po prostu – nikt ongiś (onegdaj?) nie kochał tak, jak na to zasługiwał. I oprócz egzaltacji, łatwo w tamtych notkach doczytać się wielkiego smutku i jeszcze większej samotności. Dziś bardzo chciałabym wrócić do siebie tamtej, 20-letniej, poklepać po ramieniu i powiedzieć: dasz radę. Nie przejmuj się tak, idzie ci świetnie. Nigdy tak naprawdę nie będzie łatwiej, ale nie zważaj na to, tylko idź do przodu. Wiele problemów rozwiąże się samoistnie, więc nie roztrząsaj ich w nieskończoność. To samo podejście mam do siebie sprzed 13 lat – tyle że tamte emocje, rozterki i dylematy pamiętam lepiej. Dziś może wydają się błahe i w wielu aspektach można się z nimi nie zgadzać, ale głupiutkie nie są. Nie dla mnie. Jedyne co można im zarzucić to grafomaństwo, ale o literackiego Nobla, Nike ani bloga roku się nie ubiegam, wiec nie widzę problemu.

************************

W międzyczasie, we wtorek, od niechcenia zabukowałam loty na jesień do Poznania, co, nie ukrywam, poprawiło mi humor o 500+. Będę mogła pójść do Rossmana oraz Douglasa i zamieszkać między półkami. Nikt kto nie spędził co najmniej roku na Wyspach nigdy nie zrozumie jak się czuje człowiek trwale odseparowany od polskich kosmetyków, suplementów i lekarstw. Zaprawdę powiadam wam, gdyby Mickiewicz żył we współczesnych czasach „Pan Tadeusz” nie opiewałby wdzięków Telimeny, ale bogactwo oferty kremów przeciwzmarszczkowych Dr Ireny Eris.

Potem taki filmik motywacyjny obejrzałam, że było jajko, ziemniak i kawa. I wszystkie miały styczność z gorącą wodą, w wyniku czego ziemniak zrobił się miękki, jajko ugotowało się na twardo, a kawa zmieniła wodę w kawę. I to takie głębokie było, naprawdę. Kto te filmiki wymyśla. Resztę dnia spędziłam zastanawiając się czy jestem ziemniakiem czy jajkiem i jak zmienić te wodę dookoła mnie w kawę. Albo w wino jeszcze lepiej. Bo tutoriala o winie oczywiście nie ma.

61WYMLrenkL._SY450_

Tak a propos wina, to zastąpiłam je Guinessem. Guinness krzepi. Irlandczycy długie lata oferowali honorowym dawcom krwi pinta Guinnessa po tym jak osłabieni, nie mieli siły zwlec się z krzesła, po oddaniu krwi. Więc ja jestem właśnie osłabiona teraz wszystkim, więc chyba napiszę petycję do pracodawcy, że powinnam mieć prawo do szklaneczki Guinnessa w trakcie lunchu, w celu podniesienia efektywności i wydajności pracy (kiedyś miałam podobny postulat, gdy Guinness pomagał mi z angielskim i po wypiciu 3 pintów byłam tak fluent, że rozumiałam nawet Irlandczyków z Cork lub z wysp Aran, ale mój ówczesny manager – kaszląc dziwnie – jakoś się nie chciał na to usprawnienie w pracy zgodzić, do dziś nie rozumiem dlaczego). No więc wracając do Guinnessa to tak, też kiedyś uważałam, że jest gorzki, ale mi przeszło. Jeśli nie lubicie, to poproście w pubie o Guinnessa z odrobiną syropu z czarnej porzeczki. You’re welcome. Irlandczycy kuchnię mają do dupy, ale z tym piwem akurat trafili.

Ogólnie mam zawroty głowy, palpitacje serca, jestem niewyspana, rozkojarzona i wkurzona, a przed oczami przelatują mi wszystkie, ale to centralnie wszystkie tajemnicze przypadłości z Dr Housa, które na pewno się okaże że mam, jak tylko wrócą moje wyniki z badania krwi. Winię odwyk od Bundesligi i Lewandowskiego, co oczywiście w badaniu nie wyjdzie i jak zwykle okaże się, że nic mi nie jest, a wszystkie symptomy sobie wymyśliłam. Tak się nie da żyć, naprawdę.

Pogrom

Mam herbatę „Active burn” i wylałam ją sobie na rękę. Serio, aż tak dosłownie przekonać się o prawdziwości nazwy nie pragnęłam. W zeszłym tygodniu beztrosko zaczęłam pisać, że niby jest lepiej, po czym – zgodnie z zasadą, że co pochwalisz to się spierdoli – tydzień się spektakularnie zawalił. Najpierw założyli nam na auto pod domem blokadę, bo nie mieliśmy dysku. No nie mieliśmy, no. Nie doszedł, a ja zapomniałam się upomnieć o duplikat. Zadzwoniłam, że mają wystawić i wysłać ponownie, a w między czasie podałam nr rejestracyjny auta, żeby było bezpieczne. Źle podałam. Założyli blokadę raz jeszcze, a ja zaczęłam googlać „wczesne stadium alzheimera” i recytować z pamięci tytuły płyt Pidżamy Porno, bo wcześniej tak spektakularnych fakapów nie zaliczałam.

W środę pod drzwiami w nocy awanturowała się jakaś baba, że szuka Mariusza. Jak nie ma, musi być. No to jak nie ma, to gdzie jest. Czy mamy adres albo numer telefonu. Tak, numer buta i kołnierzyka też mamy. Potem oczywiście nie mogłam już zasnąć i o 5 rano czułam się jak najebany skowronek. W czwartek i piątek pod drzwiami spał nam bezdomny. Nie, nie pójdzie do schroniska, mój mąż ma sobie sam tam pójść, on będzie tu spał tak długo jak mu się podoba. Mamo, kim jest ten pan.

W piątek się poddałam i poszłam do lekarza. Nie szkodzi, że czuję się jak debil idąc do lekarza żeby przyznać, że codzienne życie mnie przerasta i że nie mam siły stawić mu czoła. Że trzęsą mi się ręce, dźwięk byle jakiego smsa wywołuje panikę i atak serca, a obecność nieszkodliwego w sumie bezdomnego pod drzwiami domu sprawia, że nie śpię 3 noce z rzędu. Wciąż czekam aż lekarz popuka się w głowę, powie że mam się uspokoić i iść na spacer do lasu albo napić się przed snem ciepłego mleka. I że inni mają gorzej więc mam nie wymyślać. Doktor na szczęście dostrzegł, że byłam już jak tonący, który potrzebuje brzytwy, a nie koła ratunkowego względnie pogadanki na temat oddychania przeponą, wiec przepisał badania, skierował na kolejną help – me – god terapię i dał receptę na środki, po których w końcu nagle ogarnął mnie spokój i ulga i przestałam myśleć, że jak wyjdę dziś do pracy, to na pewno nie wrócę. W domu usiadłam i pomyślałam, że znowu przegrałam, znowu nie dałam rady, może za mało było tych spacerów, ale już mi wszystko jedno, bo w końcu mogę spokojnie oddychać i czuję jak lęk i strach odpuszczają, a ja znów postrzegam codzienność jako upierdliwą sekwencję tych samych – powtarzalnych i nudnych do porzygania – wydarzeń, a nie jako potwora, który chce mnie pożreć z głową, torebką i butami.

Unknown-1

Następnie wieczorami wróciłam do The Killing, bo skończyły mi się pomysły na to co jeszcze mogę obejrzeć w ramach przetrwania do września. Na myśl, że jest dopiero początek lipca dostaję szczękościsku, mam ochotę zacząć śpiewać „Marsz Gwardii Ludowej” i włączyć sobie np Dynastię albo Niewolnicę Izaure, to może akurat do jesieni styknie.

No i to The Killing jest oczywiście zajebiste, klimat, deszcz, Seattle i suspens, ale jak boga kocham jako matka trzech córek oglądam to dobrowolnie chyba po raz ostatni. Ewentualnie będę oglądać kompilacje scen z Holderem, to wszystko. Oraz odkryłam że Holder i Jesse Pinkman jedli te same chipsy. I przypomniało mi się jak kolega z pracy mi powiedział, że podoba mi się określony, zawsze ten sam, typ bohatera, czyli bohater sierota boża, która nie ogarnia rzeczywistości. I co ze mną jest nie tak. O jezu no. W sedno trafił ten kolega, ale niech nie przesadza.

Potem stwierdziłam, że w ramach walki ze strachami, będę uskuteczniać mindufulness. Położyłam się pod lampą na podczerwień (że niby takie fake sun) i włączyłam se aplikację, ale wkurzał mnie głos narratorki, która mówiła, że mam się skoncentrować na lewej nodze i co w niej czuję. Nic nie czuję, ratunku. Tam gdzie komar mnie upierdolił czuję że mnie swędzi. Nie ogarniam tego mindufulness, jak boga kocham. Że ale co. Mam słyszeć jak krew mi przepływa w arteriach czy co. Wyłączyłam babę, przełączyłam na szum fal oceanu i zasnęłam, chwalić pana, że lampa się sama wyłączyła po 15 minutach, bo zamiast kolejnych sesji medytowania mielibyśmy sesję szkolenia ppoż.

Wieczorem sięgnęłam po pamiętnik z grudnia 1993, bo czytanie o tamtych czasach jakoś mnie uspokaja, może dlatego że skoro przetrwałam tamto, to przetrwam i to i w ogóle przetrwam wszystko, w ten czy inny sposób. W pakiecie dostałam sen, ten co zawsze od 20 lat, który bardzo lubię bo wzrusza mnie i rozczula. I jest chyba dowodem na to, że obojętnie ile lat by nie minęło, to nic w nas w środku się tak naprawdę nie zmienia, wiec jacy byliśmy 20 lat temu, tacy tak naprawdę wciąż jesteśmy dzisiaj.

*******

– Mamo, nie wolno się poddawać – mówi do mnie najstarsza, widząc moją minę

– Czasami nie mam już siły – odpowiadam – ciągle się kłócicie, jesteście dla nas niemiłe, przykro jest tego słuchać

– Ty też jesteś dla mnie czasem niemiła – ripostuje trzeźwo dziesięciolatka – a ja się nie poddaję.

Odbiera mi mowę i czuję jak w sercu roztapia mi się nagle fragment tego strasznego lęku o nią i o jej siostry, o ich przyszłość, strachu który tkwi tam niczym okruch lodu w sercu Kaja z „Królowej Śniegu” i jednocześnie pojmuję, że przejęła po mnie nie tylko ataki wściekłości, skłonność do popisywania się i bycia drama queen, ale również siłę, determinację i upór i nagle już rozumiem, że w trudnych momentach i krytycznych sytuacjach – moja córka też sobie poradzi. Więc płaczę z ulgi, a ona mówi, że mam się nie wygłupiać, tylko chodźmy do domu mamo, bo zimno. W lipcu jest zimno.

********

Długo się zastanawiałam – publikować tę notkę czy nie. Bo przecież inni mają gorzej, a jakoś sobie radzą, nie rozczulają się tak nad sobą, nie narzekają, w zamian postują zdjęcia wypasionego śniadania na tarasie, bądź roześmianych dzieci na placu zabaw czy gdzieś tam. Wszyscy są w ogóle kurwa roześmiani na tych zdjęciach, używają aplikacji do redukowania zmarszczek albo robią dziubek.

Ale może właśnie – oni też sobie nie radzą. W zamian siedzą cicho, bo skoro nikt o tym nie mówi to lepiej się nie przyznawać, lepiej udawać że wszystko jest pod kontrolą, nawet jak się sypie i wali, ale po co to wywlekać na światło dziennie.

No więc po to właśnie. Żeby ktoś to przeczytał i – jeśli potrzebuje pomocy – poszedł jej szukać, zamiast się męczyć.

Nie warto się męczyć.