Autobus

Mam szczególny sentyment do ostatnich dni kwietnia, bo 28.04. roku 2001 przyleciałam na Wyspę i pamiętam z tamtych pierwszych dni wszystko. Słońce, które mnie oślepiło przy wysiadaniu z samolotu, zapach bryzy, smak pierwszego cidera. Ciężar okropnej czarnej walizki, do której spakowałam wszystkie swoje okropne do niczego nie pasujące ciuchy z Polski, przysięgając, że pierwsze co zrobię po przylocie to wywalę je, żeby mi nie przypominały o przeszłości. Pierwsze spacery w chłodne majowe poranki do pracy, w której nikogo nie rozumiałam. Pierwsze „prawdziwe” guinessy w pubie. Pierwsze zakupu w Body Shopie (bergamotkowy balsam do ciała), który był moim kultowym „zachodnim” sklepem i w takim Paryżu np wszyscy podniecali się wieżą Eiffle, a ja biegałam szukać Body Shopu, żeby kupić sobie krem za połowę natenczas zarabianej polskiej wypłaty. Pierwszą kawę take away w Insomnii. Co weekendowe wycieczki krajoznawcze po Dublinie, okolicach i całej Wyspie. Potem miałam fazę, że kupowałam wszystko niebieskie. Jak Picasso. I chodziłam ubrana w baby blue od stóp do głów, łącznie z paznokciami. Zabawne swoją drogą, że teraz mam fazę candy pink. Doprawdy.

Tydzień temu, tak se o, przesiadłam się na ten autobus. Z pociągu, którym dojeżdżałam na zakład przez 12 lat. Kto czyta ten wie ile mnie kosztuje przełamanie rutyny. Bo co jeśli wsiądę w ten autobus i świat się zawali. Wybuchnie trzecia wojna światowa, w ziemię uderzy meteoryt, lodowce się roztopią i zaleją wyspę. Wsiadłam zatem – zestresowana i z duszą na ramieniu, po czym większość podróży przesiedziałam z rozdziawioną gębą, oczarowana budzącym się do życia po zimie, Dublinem. Podróż minęła mi jak mgnienie oka, a na końcowym przystanku nie chciałam wysiadać, tak było fajnie. I w końcu, w tym autobusie, któregoś pięknego poranka zrozumiałam o co chodzi w całym tym mindfulness. Bo okazało się, że w autobusie nie mogę czytać ani gapić się na telefon, bo mi niedobrze. Więc gapię się za okno I WIDZĘ RZECZY. Czy wiecie ile rzeczy jest za oknem autobusu? W pociągu był nasyp kolejowy, tory obok i krzaki. A tu OMG. Ludzie. Domy. Psy. Samochody. Nie macie pojęcia co ludzie mają w oknach swoich mieszkań. Ja teraz mam pojęcie bo jeżdżę piętrowym autobusem. Figurki Jezusa rozmiarów dorosłego szreka mają. Wszystkie żółwie Ninja. Brudne pranie. Żywe koty, które siedzo i się gapio. Więc siedzę teraz i to wszystko podziwiam. Nic mi nie umyka. Nie przegapiam życia, które cały czas pulsowało wokół, w trakcie jak ja skrolowałam w pociągu fejsa. Swoją drogą nienawidzę już fejsa z całego serca. Zalewa mnie sieczką i nieustannie podnosi ciśnienie, mimo wywalania z newsfeeda wszystkich i wszystkiego, jak leci. Chciałabym wyemigrować z sistermoon na instagrama np, ale nie umiem go i zawieszam się przy nagrywaniu insta stories. 

dublin-bus-volvo-b9tl-alexander-dennis-enviro400-07-d-30001-8203457462-1024x768

17 lat. Dzisiaj mija 17 lat odkąd wyemigrowałam. Dzisiaj osiągnęłam prawie swoją emigracyjną pełnoletniość. I faktycznie, przeszłam wszystkie fazy – raczkowania, pierwszych kroków, potykania i nabijania sobie guza o każdą napotkaną przeszkodę, uczenia się języka i nieznanych słów, pierwszego zakochania i złamanego serca. Na Wyspie założyłam bloga , poznałam męża (przez Gadu Gadu) i urodziłam trzy córki – Irlandki, które na wieki wieków amen bedą miały w swoich paszportach wpisane miejsce urodzenia: Dublin. Dublin, który dla mnie – nastoletniej – był mniej więcej tak samo bliski jak najbliższy księżyc Saturna., a egzotyczny bardziej od Bora Bora. Na Wyspie bez trudu przyszło mi to z czym latami męczyłam się w Polsce – samoakceptacja, umiejętność stawiania na swoim bez wyrzutów sumienia. Wiara w siebie – w swoje umiejętności, kwalifikacje i kompetencje, które w Polsce nieustannie podważał każdy mój pracodawca. Wyrozumiałość dla swoich niedoskonałości i niedociągnięć. Akceptacja cudzych i własnych słabości. Zgoda na bycie innym.

Co bym zmieniła, gdybym mogła cofnąć czas? Wyjechałbym wcześniej. Nie dużo, ale rok, dwa, trzy lata wcześniej. Nie przesiedziałabym tego całego bezsensownego roku na bezrobociu, czekając aż ktoś mi zechce dać pracę i dołując się z każdym kolejnym odmownym listem. Nie bałabym się. Tzn bałabym się, bo ciągle czegoś się w życiu boję, ale jednak zwlekłabym się z tego tapczanu wcześniej. A na miejscu – no cóż, chyba inaczej podeszłabym do kwestii finansów. W sensie nie przepuszczałabym całej wypłaty na niebieskie spódniczki i cidery. Ale może tak trzeba było. Żeby się nauczyć. Nacieszyć wolnością. Być przez choć kilka lat wolnym niebieskim ptakiem i nie żałować potem niewykorzystanych lat bycia singlem. 

Zawsze mnie w tym kwietniu rozczulenie ogarnia. Że tak se tu przyjechałam i zwyczajnie wtopiłam się w krajobraz. Żeby było śmieszniej wciąż pracuję w tym samym budynku, w którym zaczęłam pracę w 2001 roku, a po zmianie pociągu na autobus idę do pracy tymi samymi ścieżkami, którymi podążałam na zakład przez pierwsze euforyczne lata. W ubiegłym tygodniu skompletowałam i wypełniłam w końcu aplikacje o przyznanie irlandzkiego obywatelstwa. Chcę spać spokojnie. Nie bać się, że polski rząd wykona w końcu jakiś niepoczytalny, nieodwracalny ruch, z konsekwencji którego znów przywrócą pozwolenia na pracę, ograniczą przywileje, wywalą mnie z pracy, wyspy albo z autobusu. A na koniec powiedzą, że ja już muszę jechać, ale dzieci zostają, bo mają irlandzkie paszporty. 

 

„Ciotka Zgryzotka”

Skończyłam najnowszą Musierowicz i – niestety – nie jest dobrze, chociaż książka przez wiele, wiele stron dawała złudne poczucie powrotu do czasów, chociażby – zadziornej Pulpecji czy niepokornej Kreski. I naprawdę usiłowałam sobie wyobrazić, że znowu jestem nastolatką, której nikt nie rozumie – ani świat ani szkoła ani zwichrowana rodzina. Niestety. Pani Musierowicz przez 2/3 książki skupia się na pierdołach, opisach, remontach (co ona z tymi remontami, naprawdę), długich i nudnych listach, które siostry Borejko piszą do siebie kilka razy dziennie (każda ma pracę, rodzinę, dzieci, starszych rodziców na karku, ale nadal mają czas na codzienne wielostronicowe maile, podczas gdy my z Pierwszą Żoną ledwo dajemy radę wymienić max 3 message na fejsie na tydzień), a potem nagle wszystkie wydarzenia walą się jedno za drugim, w szalonym tempie, ślub, narodziny, przeprowadzki oraz – co mnie dobiło – cała, caluteńka przyszłość głównej bohaterki zostaje nagle opisana w szesnastu przedostatnich linijkach tekstu i czytelnik zostaje z rozdziawioną gębą, kompletnie nie wiedząc co zrobić z resztą swojego życia. 

Nie wiem dlaczego autorka uparła się upchnąć w książce wszystkich dotychczasowych bohaterów (na ślubie Józinka – przy czym przyjeżdża tam Bebe Bittner z Damazym Kordiałkiem, a brata Ignacego z żoną Felą – czyli najbliższej rodziny  – brak!) Po co. Co było nie tak z akcją koncentrującą się na głównej bohaterce i pozostałych postaciach zepchniętych na dalszy plan, bądź wręcz nieobecnych. To co mnie skłoniło ostatecznie do zakupu książki (czyli że to najdłuższa jak dotąd część Jeżycjady – nie lubię krótkich książek) okazało się na końcu nie do wytrzymania, ostatnie strony przelatywałam zaledwie wzrokiem żeby już jak najszybciej skończyć. 

Stary Ignacy Borejko jest niestrawny i absolutnie nie do wytrzymania. Nigdy nie był moim faworytem – wymądrzająca się i bezużyteczna, pożal się boże, „głowa rodziny”, ale w tej części nie da się go ścierpieć. Wstrzymałam pod koniec książki oddech – że a nuż, a nuż się w końcu uda i dziada się pozbędziemy – ale nie, niestety, jeszcze nie tym razem. 

30708207_252078178668501_998028748936708096_n

Problem macierzyństwa – tu mnie pani Małgorzata solidnie rozzłościła. Przełknęłam jeszcze jakoś manifest, że urodzić dziecko to nawiązać uniwersalną łączność z bogiem (facepalm, ale niech każdy wierzy w to, co ułatwia mu życie – nic mi do tego). Ale porada dla zdradzającej objawy baby bluesa Agnieszki „wyłącz strach, włącz miłość” zostawiła mnie w stuporze. To to jest takie proste, a ja tego nie wiedziałam? Od 11 lat umieram ze strachu o zdrowie i losy swoich dzieci, intuicja często nie podpowiada mi nic, albo podpowiada kompletne bzdury, zwodzi na manowce, a wystarczyło po prostu „włączyć miłość”? Jako matka, która następnego dnia po urodzeniu swojego pierwszego dziecka nie czuła nic oprócz chęci cofnięcia czasu i odwrócenia tego, co się stało, poczułam się słabo. Tak, wiem, że to książka dla nastolatek, ale – no właśnie – autorka musi to przecież wiedzieć, że każdą jej kolejną książkę czytają i 20 i 30 i 45 latki, wszystkie te kobiety, które przez dekady wychowywały się na przygodach Kłamczuchy, Idusi i Genowefy Pompke. Dało się przecież ten problem – z innej, mniej bezpośredniej strony – ugryźć w „Opium w rosole”. Mama Geniusi nie dawała rady macierzyństwu i w bardzo przejmujący sposób widać to było na każdej stronie książki. Właśnie. Nikt już z bohaterów Jeżycjady nie choruje. Nikt nie umiera (no ok, jedna z postaci odeszła), nikt nie leży w szpitalu. Nikt nie ma depresji, a jeśli ma, to znika ona jak sen złoty od ogólnych i oklepanych stwierdzeń, iż wszystko będzie dobrze lub namolnie cytowanych w kółko taoistycznych przypowiastek i cytatów z nieśmiertelnego dla autorki De Mello. 

To co Musierowicz zrobiła z Poznaniem – swoim, moim i całego cyklu – miastem, złamało mi serce. Jak można. Dlaczego. Rozumiem, że w starszym wieku miasto zaczyna męczyć i wkurwiać, ale po co od razu je masakrować, przechodzić z uwielbienia i apoteozy do emanującej z każdego zdania niechęci i irytacji.  Przecież właśnie po to też ciągle czytam Jeżycjadę – żeby przenieść się choćby na te kilka godzin z Dublina do Poznania. 

Jedzenie. Jprdle. Co to było. Wcale niesubtelne aluzje do odchudzania. Prawie wszyscy bohaterowie odżywiają się zdrowo, a ci co wpierdalają masło i smażone rzeczy są piętnowani. Każdy ma misę z warzywami i owocami w kuchni. Masło, co ona z tym masłem? Jakaś paranoja. Autorka zapomniała jak Kreska z Geniusią smażyły tłuste małdrzyki? O zupie ziemniaczanej (z torebki!) „Floryda” też zapomniała?

Do tego – przy całej promieniującej z książki obsesji do zdrowego trybu życia – o regularnym wysiłku fizycznym ani słowa, a dwie uprawiające sport drugoplanowe postacie (joggerka i instruktorka zumby) – przedstawione są jako antypatyczne hetery. 

Są fajne rzeczy też, są. Gadający gwarą poznańską pan Chrobot rozśmieszał mnie za każdym razem. Norę – główną bohaterkę – do pewnego momentu też bardzo dawało się lubić. Opisy przyrody, jesiennego, polskiego września wywołały we mnie nostalgię… gdzieś tam, ogólny klimat, cała musierowiczowość się ostała, ale już nie emanuje ciepłem, tylko wywołuje irytację i zniechęcenie. Jest jak lukier, który przy każdym kolejnym kęsie robi się za słodki i nie do przełknięcia. Powiecie – zestarzałaś się, sistermoon, to wkurzają cię książki dla małolat. Ale to przecież nie jest książka dla współczesnej nastolatki. To książka dla nas – zmęczonych, zapracowanych, ale wciąż mimo upływu lat spragnionych ESD matek, kobiet i dziewczyn, pokolenia lat 80tych i 90tych, które chciałoby chociaż na chwilę wrócić do tamtych lat i mieć raz jeszcze naście lat, choćby tylko na czas czytania kolejnej części Jeżycjady…

Gad

Jestem osobą, która od lat boryka się z problemem anxiety, w angielskim jest nawet bardzo adekwatny skrót GAD oznaczający Generalized Anxiety Disorder. Każdy ma swojego GADA, co go gryzie, proszę. Mój Gad sprawia, że przejmuję się wszystkim, każdą pierdołą, zwykłe życiowe perturbacje wywołują u mnie strachy wcale nie na lachy i lęki, które paraliżują oraz bardzo utrudniają codzienne funkcjonowanie. W miarę upływu lat trochę nauczyłam się z Gadem postępować, wiem że przesadza, że ma skłonności do bycia drama queen, nie przepada za kawą i alkoholem oraz spierdala gdzie popadnie, gdy tylko zabieram się za jakąkolwiek aktywność fizyczną, w związku z czym zniechęca mnie do jej wykonywania, tak jak potrafi. Gdy idę do pracy zawodowej, Gad się bardzo nudzi i najczęściej zasypia, najbardziej lubi godziny późnowieczorne, a szczególnie te tuż przed pójściem spać. Gad, niczym rasowa wróżka, potrafi przewidzieć negatywne skutki absolutnie wszystkiego oraz ma kilka Oskarów w kategorii najbardziej absurdalny scenariusz (oryginalny i adaptowany).

Przez lata poczyniłam wiele wysiłków, żeby nawet nie tyle aby Gada się pozbyć, co uczynić koegzystencję z nim w miarę znośną. Bo nie można już z czymś walczyć, nie nie, walka wykańcza i odbiera siły, przeciwności należy nauczyć się akceptować, a takiego Gada w ogóle to powinnam pokochać i najlepiej wyhaftować mu poduszeczkę z inicjałami, żeby dobrze się u mnie czuł i czynił jak najmniej spustoszenia. Problemów z tym podejściem jest kilka. Gad np nie lubi kawy i alkoholu, więc najlepiej powinnam je odstawić. Fajnie, ale co ze mną. JA LUBIĘ KAWĘ I WINO. I co teraz. To tak jakby długofalowo mieć gości (co samo w sobie jest wkurwiające), którzy nie lubią tego co my. To jak teściowa, która krytykuje każde nasze danie, metody wychowawcze, ulubione programy w TV oraz podarte dżinsy. Mam odstawić tę kawę i alkohol ale na ile – na tydzień? Miesiąc? Resztę życia? To co mi po tym życiu, powiedzcie. Skoro mam zacząć lubić to, co lubi Gad, a nie to co mnie sprawia przyjemność.

images-1

Następne zalecenia mówią, iż należy kochać swoje życie takim, jakie jest. Przestać się zamartwiać, gdyż alebowiem zamartwianie się tylko karmi Gada i sprawia, że rośnie w siłę. No fajnie. Tylko to znowu tak jakby mówić: MUSISZ ZJEŚĆ BROKUŁY, BO SĄ ZDROWE I LEPSZE NIŻ CZIPSY, KTÓRE UWIELBIASZ. Każdy mówi: musisz zjeść te brokuły, musisz odstawić czipsy, ale nikt już nie powie JAK. Nikt nie opisze procesu. Nie stworzy manuala: ugotuj te brokuły, pokrój je nożem na kawałki, nabij kawałek na widelec, dodaj kawałek kotlecika albo ziemniaczka, polej sosikiem i zjedz. Zrób sobie do nich tartą bułeczkę usmażoną na masełku. Przecież, na boga, nikt ci nie każe żreć tego brokuła żywcem, bez ugotowania wgryzając się desperacko w jego soczystą zieleń. Ale tak właśnie brzmią dla mnie ogólnodostępne rady: przestań się zamartwiać bo nic nie zmienisz, nie myśl negatywnie, pokochaj swoje życie takim, jakie jest. Moje strachy to moje czipsy, są niezdrowe, ale lubię je chrupać, chrupanie paradoksalnie mnie uspokaja.

Zazdroszczę ludziom, którzy twierdzą, że kochają życie i nauczyli się oswajać swoje lęki poprzez ich akceptację. Ja nie umiem. Mnie życie przeraża. Dorastanie moich córek mnie przeraża. Dziecko się rodzi, człowiek jest przerażony, że je upuści na kafelki albo niechcący powykręca mu rączki i nóżki. Kafelki to pikuś, uwierzcie mi. Im dziewczyny są starsze, tym jest gorzej. Poza poradą aby oswoić swoje strachy, kochać życie, nie przejmować się wszystkim, nie ma tak naprawdę nic konstruktywnego. Jest CO, ale bez JAK. Żyj chwilą. Jak, na boga? Mam kasę odłożoną na nowy samochód wydać na wycieczkę na Malediwy? Przecież dokładnie tak bym postąpiła, gdybym miało nie być jutra. Ale jutro się obudzę (bardzo optymistycznie tak zakładam, mimo że zdrowy jak ryba sąsiad się nie obudził – gadałam z jego rodziną) i nadal będę potrzebowała nowego samochodu. Albo nowej pralki. Zmywarki. Czegokolwiek. Co szkoła na to, że nagle pojechaliśmy z dnia na dzień w pizdu na Malediwy? Co na to mój pracodawca? Hm?

Rzuć nudną pracę, która cię dołuje i uczyń hobby swoją pracą. Fajnie, ale co z kredytem? Czy bank poczeka aż: a) znajdę przynoszące dochód hobby b) rozwinę to hobby do poziomu, w którym zastąpi mi dzisiejszy miesięczny, regularny dochód? Czy bank w miesiącach, które dochodu przynosić nie będą, zgodzi się umarzać miesięczne raty? Bo jak nie, to wątpię aby taka zmiana przyniosła oczekiwane efekty. Aby uśpiła Gada. Łatwo jest gadać i doradzać. Łatwo jest rzucać ogólnikami, jakby się żyło w bańce, bez żadnych zobowiązań. Ze wszystkich o kant dupy porad najlepsza jest chyba ta, żeby sobie odpuścić. Boisz się? Hej, patrz, ja też. Wszystkiego. Że dzieci mi zachorują, a mąż nagle umrze (sąsiad był zdrowy, przypominam).  Że ktoś ich skrzywdzi. Że zabraknie nam w jakimś kluczowym momencie pieniędzy. Że stracimy mieszkanie. Pracę. Że któregoś dnia się obudzę i żadnej zmarszczki nie będzie się dało w żadne sposób ukryć. Jedyne co przynosi ulgę to wyrzucanie tego na zewnątrz. Słuchanie, że ktoś inny też tak ma. Że też się boi, ale udaje dzielnego. Że moje lęki nie są wydumane i z dupy. Może nie kocham jakoś przesadnie życia, bo mnie przeraża, ale lubię, naprawdę lubię samą siebie. Z Gadem i bez Gada. Taka jestem. Nie radzę sobie, ale chcę dalej próbować. I chcę się napić kawy albo wina bez wyrzutów sumienia.

Więc jakby co, to pamiętaj – nie jesteś sama ❤