Jak przeżyć życie i nie zwariować

Mam wrażenie, że do pewnego momentu w życiu człowiek wciąż czeka i głupio się łudzi, że przyjdzie kiedyś taki dzień, że większość spraw uda się ogarnąć i w końcu zrobi się łatwiej. Zda się tę maturę, potem sesje, poczaruje na zaliczeniach, jakiś wuja załatwi pracę, odchowa się dzieci, spłaci kredyt, wybuduje dom, posadzi drzewo i będzie można odetchnąć. Sama pamiętam dokładnie kiedy ostatni raz miałam taką rewolucyjną myśl. Byłam w drugiej ciąży, po pierwszym usg, dzidziuś zdrowy. Wróciłam do domu, usiadłam na sofie, spojrzałam na malutką Julkę i pomyślałam, że hura, jeszcze tylko kilka lat i będzie trochę łatwiej. 

Trzy tygodnie później na pamiętnym kolejnym usg, dowiedziałam się, że nie ma jednego dzidziusia, SĄ DWA i cały mój misterny plan wyjścia na prostą runął w pizdu. A potem było tylko gorzej i ostatecznie po wielu latach zrozumiałam, że NIGDY NIE BĘDZIE ŁATWIEJ. To ja będę się upgrejdować z life skillsami do poziomu, w którym będę sobie lepiej ze wszystkim radzić, ale łatwiej nie będzie nigdy. 

Skoro zatem jestem już taka straszniem mądra i życiowo ogarnięta, to pomyślałam, że spiszę dla potomnych kilka złotych zasad pod ogólnym hasłem jak przeżyć życie i nie zwariować. Może komuś się przyda coś, do czego ja dochodziłam dekadami, metodą prób i w kółko powtarzanych tych samych błędów. W ogóle posiadanie bloga jest cudowne, c’nie? Mogę se napisać wszystko co chcę,  nowe przeminęło z wiatrem, biblię albo potop w którym zamiast kmicica główną postacią będzie jon snow i nikomu nic do tego. 

Wyliczam zatem w punktach co następuje:

  1. Nie rozkmniniaj przeszłości. To czy postąpiłaś dobrze czy źle nie ma już najmniejszego znaczenia, bo wisły i czasu kijem nie zawrócisz. Zrobiłaś to co zrobiłaś dysponując na tamten moment całą wiedzą, jaka była ci dostępna lub nie. Ja na przykład swojego czasu mogłam zostać rano w łóżku zamiast iść na hulajnogę. Ale poszłam i złamałam kostkę. I chuj. Stało się i trzeba było myśleć do przodu jak przeżyć kolejne miesiące i resztę życia ze złamaną nogą, a nie zaczynać każdej nowej myśli od: gdybym nie złamała nogi, to… Złamałam. Za późno. 
  1. W życiu nie ma porażek, są za to kolejne wnioski do wyciągnięcia. Pewne rzeczy będą się w nieskończoność nie udawać. Jeszcze inne nie udadzą się nigdy. To nie porażki, tylko lekcje pokory, które uczą dużo więcej niż pasmo sukcesów. Sukces jest jak musujące winko z Lidla, usypia czujność, lekko wchodzi, ale po trzecim kieliszku tracimy zdolność trzeźwej oceny sytuacji i euforycznie wysyłamy smsy, których miałyśmy nigdy nie napisać. 

2CwnDyeL7SRXDBVj6NtmCD5H6MtSGL67PPVU3VFHdaaQVzwSr4qnXaiSAd7rb3deT7VqzGBWhLEbcUG1Kqb3xPmL6UFLSEdTiU6aNe8yvZQZyFrSHv6fHrDNJtwWEHFgov84RZrCpVCpfbXZi1D2acpenZbysUfo5uNKpeXprrgF1PUUujivr

  1. Kiedy coś się nie udaje (czyli przez 90% czasu), nie obrażaj się na życie, nie unoś się honorem, tylko dalej rób swoje. Życie ma w dupie twoją urazę. Nie użalaj się nad sobą i nie szukaj na soszial mediach innych, którzy mają lepiej – oni najczęściej wcale nie mają lepiej, często mają dużo gorzej, tylko ty o tym nie wiesz. 
  1. LEARN TO MOVE ON. Najważniejsza zasada i najbardziej użyteczny life skill. Im szybciej się nauczysz przechodzić nad wszystkim co cię spotyka do porządku dziennego, tym mniej życia zmarnujesz na punkty 1 i 3. Z absolutnie wszystkich moich życiowych obserwacji jednoznacznie wynika, że najłatwiej w życiu jest tym, którzy potrafią się błyskawicznie przystosować do nowej sytuacji i szybko adaptować do następujących bez ustanku zmian.
  1. W pewnym momencie może się okazać, że nigdy nie osiągniesz tego co pragniesz lub nie znajdziesz tego co szukasz. Nie oznacza to, że jesteś przegrywem. Przeczytaj raz jeszcze punkt 3, szukaj i próbuj do końca (gdyż kropla drąży kamień nie siłą lecz częstym spadaniem) albo jak ci się już nie chce – pomyśl co masz lub możesz mieć w zamian. Alternatywnie napij się wina.
  1. Stosuj zasadę ograniczonego zaufania, rozczarowania będą mniej bolesne. 9 na 10 osób, które znasz, w jakimś punkcie życia na 100% cię rozczaruje. Kochaj je nadal, albo (jeśli miarka się przebrała) kopnij je w dupę i każ spierdalać. Nie jesteś samarytaninem ani matką teresą. 
  1. Licz na siebie. W każdej chwili, tylko i najbardziej. Miej do siebie więcej zaufania, zobacz ile już przeżyłaś i przetrwałaś, ile razy dałaś rade. Zaufaj intuicji, jeśli wewnętrzny głos coś ci podpowiada, słuchaj go. Nasz umysł identyfikuje milion razy więcej sygnałów z otoczenia niż nam się wydaje, a nasze ciało nieustannie reaguje na bodźce, których świadomie nie rejestrujemy. Intuicja to nie mit, zabobon ani przesąd, ale właśnie ta reakcja na sygnał z zewnątrz, której nie przerobiliśmy na konkretną myśl lub odkrywczy wniosek.
  1. Jak nie wiesz co robić – usiądź i poczekaj, rzeczy wydarzą się same. Go with the flow. Nie musisz mieć szczegółowego scenariusza na każdą życiową okoliczność, naprawdę. Dobrze mieć plan B, ale jak go nie masz, to on się sam napisze, przysięgam. To jest jedna z moich własnych najcenniejszych, wyuczonych umiejętności, która dała mi plus milion do wyluzowania. Nie muszę już teraz znać rozwiązania wszystkich potencjalnych przyszłych problemów, te rozwiązania zawsze gdzieś tam są, tylko ja ich w tym momencie nie widzę (tak jak mój mąż wchodzi do Lidla i nie widzi ryżu na półce, twierdząc, że go nie ma. Potem ja jadę i ryż nagle magicznie jest)
  1. Plany, cele, marzenia i priorytety się zmieniają – ich zmiana to tylko zmiana, a nie koniec świata, armagedon i życiowa porażka. 
  1. Zdecyduj co jest najważniejszą wartością w twoim życiu i wokół tego buduj resztę. Dla mnie tą wartością jest stabilizacja, jej brak powoduje destrukcje. Szanuję to i nie podejmuję pochopnych decyzji, nie zmieniam co chwilę zdania, nie rzucam się jak wyciągnięty z wody karp. Godzę się z tym, że ceną i skutkiem ubocznym stabilizacji może być nuda i brak fajerwerków. Gdyby moim priorytetem były fajerwerki, poszłabym je kupić, proste.

Trzy listy

Pamiętacie jaką człowiek miał kiedyś radość z tego, że przychodziły do niego papierowe listy? Jakim radosnym wydarzeniem było znalezienie koperty w skrzynce? Pisała już o tym któraś z moich blogowych koleżanek (chyba Chuda) – o ekscytacji, gdy przez otwory w skrzynce widać było, że w środku coś jest, pospiesznym rozrywaniu koperty i euforii z otrzymanej korespondencji, często spisanej koślawym charakterem pisma, na pięknej, ozdobnej papeterii. Jako dziecko i nastolatka pisałam i otrzymywałam setki listów – wymieniałam je przede wszystkim z pierwszą żoną (do studiów, a w zasadzie do moich pierwszych lat w Irlandii, potem dzieci i soszial media wszystko nam popsuły) i z innymi bliskimi przyjaciółkami. Pisałyśmy o wszystkim i o niczym i nie miało żadnego znaczenia to, że rano widziałyśmy się w szkole albo na wykładzie, a po południu gadałyśmy godzinę przez telefon. Na jakimś etapie z pierwszą żoną po prostu kserowałyśmy swoje pamiętniki i wysyłałyśmy sobie nawzajem – nie chciało nam się dwa razy pisać tego samego. 

W szkole podstawowej miałam ponadto jeszcze tzw penpal, czyli korespondencyjną przyjaciółkę z… Władywostoku. Pamiętam jak siedziałyśmy zadumane z mamą nad encyklopedią powszechną, kontemplując odległość z Władywostoku do Poznania. Na moje pytanie MAMO, A JAK TAM JEST, mama smętnie odparła – tak, że jakbyś jej wysłała opakowanie po niemieckiej czekoladzie z orzechami, to cały Władywostok zleciałby się oglądać. Buka* (tak miała na imię ruska penpal) przysyłała mi swoje czarno białe zdjęcia, na których radziecki związek wyglądał tak, jakby jeszcze nie skończyła się w nim druga wojna światowa. Przypuszczam, że na moich czarno białych fotografiach, przedstawiających Poznań, Polska nie prezentowała się dużo lepiej…

W liceum się upgrejdowałam i miałam już penpal z Holandii, z którą zresztą odwiedziłyśmy się nawzajem i oba spotkania oraz wizyty wspominam jako bardzo udane. 

IMG_6411

A TERAZ CO.

Co list w skrzynce, to stres.

Nikt już nie wysyła papierowej korespondencji, bo biedne drzewa i zero waste, więc jak już ktoś sięga po ten papier i kopertę, to sprawa musi być sporego kalibru. 

Zatem we wtorek oczekiwał mnie po pracy list nr 1, z irlandzkiego Urzędu Podatkowego, z krótkim żołnierskim komunikatem: Droga pani sistermoon. Wisi nam pani pińc (słownie: 5) TYSIĘCY euro, bo nie płaciła pani podatku od posiadanej nieruchomości. Ma pani 14 dni od daty wysłania listu (czyli 7, bo list opłotkami szedł tydzień) na uiszczenie w/w kwoty, a jak nie to my poinstruujemy pani bank, żeby zabrał pani tę kwotę z konta (powodzenia UP, powodzenia… na koncie bieżącym mam w porywach 67 euro i piętnaście centów, bo resztę piniążków czymam w skarpecie i kuwecie kota). I wiecie co mnie najbardziej wkurwia. Że gdybym wychowała się w kraju z mniej spiętą dupą i większym luzem do życia, to bym parsknęła na ten list śmiechem, zrobiła z niego kulkę do zabawy dla w/w kota, a potem spokojnie czekała aż urząd podatkowy zrobi z siebie debila, spróbuje bez sukcesów zabrać mi pieniądze z konta, naliczy odsetki, przyśle kolejne wezwania do zapłaty. W końcu złożyłabym na nich oficjalną  skargę albo wzięła do sądu ze to że mają burdel w swoich dokumentach, skandalicznie prowadzą moje rozliczenia podatkowe, a ich niepoczytalne listy wywołały u mnie długotrwały stres i globusa i teraz potrzebna mi dwuletnia terapia oraz odszkodowanie w wysokości 50 tys euro oraz 3 dodatkowe ulgi podatkowe. 

Ale nie kurwa, jestem dzieckiem komuny z Polski, więc zaraz poczułam się winna i przekonana, że muszę jak najszybciej się wytłumaczyć bo jak nie, to jutro na pewno przyjedzie pan irlandzki policjant i zamknie mnie do ciupy, za niepłacenie podatku, który co prawda regularnie płaciłam od 6 lat, ale może jednak mi się wydawało i tak naprawdę wydawałam te zawrotne (15 euro na m/c) kwoty na torebunie i kremiki do ryja. 

No nic. Wyżyłam się w mejlu. Napisałam co myślę o debilach, którzy nie potrafią czytać i procesować wysyłanej im korespondencji (UP myślał, że mam dwie nieruchomości, podczas gdy mam jedną, która kiedyś miała inny numer, a teraz ma inny i już im to tłumaczyłam w 2013 roku) oraz zażądałam, żeby z moimi casami dealował senior management, albo przynajmniej ktoś kto rozumie tekst pisany na poziomie klasy maturalnej. Następnie zadzwoniłam, a pan który odebrał mój telefon i sprawdził moje konto prawie się zatchnął oraz powiedział, że bardzo przeprasza, ale nie rozumie jak to się stało i ktoś musiał coś kliknąć, co mnie naturalnie nieprawdopodobnie uspokoiło, że porządek w moich sprawach podatkowych zależy od czyjegoś przypadkowego kliknięcia, być może pani sprzątaczki, która akurat odkurzała klawiaturę i spadł jej na nią cif, albo R, O i M były ujebane dżemikiem, bo ktoś jadł przy biurku lunch i ona próbując to wyczyścić przy okazji nabiła ekstra 5 tys długu na moje konto. Nieważne. W sumie jakby się zastanowić to w ciągu 24h zaoszczędziłam te 5k euro, więc mogę zaczynać działalność na IG jako influencerka, który udziela rad w kwestii zarządzania pieniędzmi i jak zostać milionerem nie wychodząc z domu. 

W czwartek dzwoni PM i mówi że przyszedł kolejny list i że we wtorek ma zabieg. PM, który w ogóle jak widać jest dość chorowitym dzieckiem, cierpi na zdiagnozowaną 2 lata temu arytmię i przez te dwa lata czekał na zabieg ablacji, które ma mu tę arytmię usunąć. Wujek google uprzejmie nas poinformował, że ablacja jest mało inwazyjnym zabiegiem, który polega na wprowadzeniu do serca, przez żyłę udową, elektrody i WYPALENIU KAWAŁKA SERCA. Luz naprawdę. Zero inwazji. Ziew. W ogóle nie zamierzam się stresować i we wtorek rano będę sączyć drinka z palemką, a nie snuć czarne wizje co zrobi trójeczka moich dzieci bez ojca, a ja bez starego, do którego dość się już przywiązałam… jeśli znacie jakieś historie powikłań po ablacji to błagam was na wszystko NIE MÓWCIE MI O NICH, ani o skutkach ubocznych ani w ogóle o niczym, bo dodatkowy stres jest mi już naprawdę niepotrzebny. Jedyne co mnie pociesza to to, że nie leczona arytmia może mieć skutki jeszcze gorsze… Kciuki wskazane, nawet tylko jeden, jeśli ktoś w ten wtorek musi koniecznie pracować albo myć naczynia. 

No więc wracam umęczona w ten czwartek z pracy, a PM mówi:

TAM LEŻY JESZCZE JEDEN LIST.

Nie kurwa. Nie i nie. Dzie ognisko, spalmy go, dosyć listów. Precz z listami. Precz z preczem. Nie otwieram. Nie i już. Wypierdalać.

No dobra, ale pomyślałam, że może to UP przysłał mi kartkę WE ARE SORRY albo może to Rossman do mnie w Irlandii napisał. 

Otworzyłam i co?

Dostałam najpiękniejszy list w ciągu 18 lat pobytu na Wyspie. 

Droga pani sistermoon, informujemy, że pani aplikacja o irlandzkie obywatelstwo została ZAAKCEPTOWANA. Proszę przysłać tysiaka (niestety tyle to kosztuje, no ale zaoszczędziłam pińć, więc nadal jestem 4 do przodu) i zdjęcia to damy pani irlandzki paszport.

Wzruszyłam się niebotycznie, bo za miesiąc 18 lat w Irlandii, więc na emigrancko pełnoletniość akurat dostanę nowy dokument tożsamości i w ogóle. Że nigdy już żadnych ewentualnych pozwoleń na pracę albo niepewnej przyszłości w razie Irexitów, Polxitów czy chujwiecoitów. Mogę legalnie tu zostać. Forever.

Potem wieczorem Piątek Krzysiu jebnął bramkę Austrii i ja naprawdę nadal pamiętam Senegal, ale mój związek z polską drużyną piłkarską jest jak relacja z mężem alkoholikiem, który obiecuje, że przestanie pić, ale co wieczór i tak wraca najebany. A ja mu tak zdejmuję te buty i skarpetki i wierzę jak przeprasza i mówi, że kocha i że już nigdy więcej…

 

* Wika, ona miała na imię WIKTORIA, tylko oczywiście W to ruskie B, a potem już mi się utrwaliła ta BUKA z Muminków…

W marcu jak w garncu

Mrugnęłam od nowego roku dwa razy i momentalnie zrobiła się połowa marca. Może jak przestanę tyle mrugać, to czas zwolni, jak myślicie. W międzyczasie w Irlandii siedem sióstr ustrzeliło w Euromilion 175 milionów euro i nienawidzę ich tylko za to, że w tym dwudziestoczterogodzinnym oknie czasu między histeryczną wiadomością od kolegi z pracy: EUROMILLIONS WON IN IRELAND, a oficjalną informacją w mediach, że to nie nasz zakładowy syndykat, naprawdę zdążyłam zaplanować całe swoje życie i życie swoich dzieci też. Potem jechałyśmy z Julką samochodem i wyliczałyśmy co byśmy za te pieniądze zrobiły. Wyszło nam, że większość byśmy rozdały, bo bez przesady, książki, ciuchy, kosmetyki plus nieruchomości w Tatrach i w Portugalii tyle aż nie kosztują.

Poza tym pierdolca dostaję od dyskusji i rozważań o odejściu od zmiany czasu. W Irlandii w okolicach 21. grudnia jest ciemno do 9 rano, naprawdę nie przeżyję jak będzie ciemno do 10. Ale nie kurwa, przecież jak przestaniemy przesuwać zegarki, to wieczorem zmrok zapadnie o 17:52 zamiast o 17:02. Jaka to oszczędność energii i życie w zgodzie z naturą, omg. Faktycznie, żyjąc w zgodzie z naturą nie będę w stanie dobudzić się do 11:45, a za zaoszczędzone na elektryczności w zimowych miesiącach 48 centów kupię sobie 0,234455 tabletki na depresję spowodowaną porannymi ciemnościami. 

img_6089.jpg

Potem trafiłam na bardzo pożyteczny wątek w internecie o menopauzie i oświeciło mnie, że mój GAD nie jest tak naprawdę klasycznym GADEM, tylko malutkim, słodkim i milusim Gaddusem Primenopauzarusem! Wszystkie objawy się zgadzają, jak w pysk strzelił. Najśmieszniej było jak kilka tygodni temu w nocy zerwałam się nagle z łóżka – normalnie identyko jak te wszystkie postaci w horrorach, co nagle siadają z krzykiem na łóżku, z szeroko otwartymi oczami. PM potem powiedział, że nigdy w życiu bardziej się nie przestraszył. On się przestraszył, ON. A to że ja się zerwałam jak oparzona bo przyśniło mi się, że we włosy wplątał mi się wróbel, to nie ma znaczenia. I co czytam? Że horror sleep w tym okresie to norma, tak samo jak palpitacje serca, panika z byle powodu, nieustanne pobudki w nocy, bóle i skurcze mięśni plus okres all over the place. Serio, kurwa, najpierw dojrzewanie, potem kilka dekad okresów i PMSów, potem ciąże, porody, połogi, na to wszystko końskie dawki hormonów żeby zajść/ nie zachodzić, a w podsumowaniu cudu istnienia na tej planecie w formie żeńskiej – menopauza, która – uwierzcie mi – kumuluje w sobie wszystkie czarowne objawy minionych faz plus dorzuca gratis kalorie z powietrza, niekontrolowane sikanie przy kichaniu, kontuzje i urazy ortopedyczne spowodowane zbyt nagłym poderwaniem się z łóżka lub gwałtownym atakiem śmiechu oraz pomarszczony na ryju i dekolcie kostium. O szyi nie wspominam, bo mi słabo.

Jak z tym walczyć droga gosiu, jak żyć. Suplementy niby pomagają, ale trzeba kupić wszystkie dostępne i zażywać co kwadrans, ewentualnie rozbić je w moździerzu i się w nich wytarzać, względnie wciągać nosem, jak kokę. I życie bez stresu o tak. Oraz odpoczynek. 8 godzin snu nieprzerwanego wróblami we włosach. Ewentualnie butelka wina na wieczór, ale wtedy nagle też jest problem, bo alkoholizm. Proszę mi przedstawić badania, które jednoznacznie stwierdzają, że alkoholizm jest gorszy od menopauzy. Po winku przynajmniej człowiek zapomina o bolącym krzyżu i korzonkach, przestaje widzieć zmarszczki (u siebie i u innych) i schizować na każdy możliwy życiowy temat, który ma szansę skończyć się potencjalną katastrofą. Może taśmą kinezjologiczną się otejpować. Kupiłam je ostatnio w Lidlu, bo takie ładne różowe i pod kolor moich włosów były. Otejpowałam sobie plecy i bardzo mi się podobało, do momentu aż usiłowałam je odczepić i odeszły prawie ze skórą. I oczywiście nie wolno z nich korzystać cały czas, bo wtedy mięśnie nie pracują i ulegają osłabieniu. Kurwa, no to na chuj je sprzedawać w supermarketach, niech będą na receptę u lekarza specjalisty, na wizytę u którego czeka się pińć lat. I niech ten lekarz przepisuje je w odcinkach 10 centymetrowych.

Za dwa tygodnie do gry wraca reprezentacja, ale doprawdy nie wiem czy już im wybaczyłam ten ubiegłoroczny Senegal. Plus mamy nowego Roberta Lewandowskiego, który nazywa się Krzysiu Piątek i odprawia cuda i czary mary we włoskiej Serie A, tylko co z tego skoro wujek Brzęczek w podstawowym składzie i tak pewnie wrzuci siostrzeńca Kubę, a Krzysia posadzi na ławce, żeby mu się w dupie nie poprzewracało. Mam pewną słabość do imienia Krzysiu, nie ukrywam.

Idę zapić Primenopauzaurusa winkiem, niechaj mam coś z tego, że w poniedziałki nie chodzę do pracy, wam życzę dobrego tygodnia, a sobie żeby Bayern Monachium w środę skopał dupę Liverpoolowi i żeby z agenta nie odpadał jeszcze Andrzej Gołota. 

Pokolenie 90210

Wczoraj umarł Luke Perry. 

Naprawdę nie umiem opisać czym dla mojego pokolenia był ten serial, z jakim nabożeństwem oglądałyśmy z siostrą każdy jego odcinek, jaką wizję życia nam sprzedawał i ile godzin spędziłyśmy omawiając z detalami perypetie sercowe bohaterów oraz decydując kto był większą suką – Brenda czy Kelly. To był taki Breaking Bad i Jesse Pinkman (w sensie wpływu na resztę życia) tamtej ery i naprawdę nieważne, że zapewne nie przetrwał żadnej próby czasu i że zapewne z trudem da się go dzisiaj oglądać bez chowania głowy pod poduszką i rumieńca zażenowania. Zresztą może nie, who cares.

Nie mam żadnej koleżanki z tamtych czasów (łącznie z tymi, które odżegnywały się od popkultury i co roku jeździły na festiwal do Jarocina), która nie kochałaby się wtedy w Dylanie, bo Dylan ucieleśniał wszystko. Każde nasze nastoletnie wyobrażenie o księciu z bajki i każde (niezbrukane nieznaną nam natenczas prawdą o związkach) marzenie o idealnej miłości na całe życie. BH90210 było pierwszym prawdziwym („Dynastii” nie liczę) oknem na świat i z odcinka na odcinek kopary nam opadały na widok olukrowanego życia hamerykańskich naszych rówieśników, tak odległego od siermiężnej, polskiej, postkomunistycznej rzeczywistości, od słomianek na ścianach, plakatów z Bravo i od śmierdzących sal gimnastycznych w poznańskich liceach. Sale gimnastyczne w Beverly Hills śmierdzieć nie mogły, to było oczywiste. Wierzyłyśmy wtedy we wszystko jak leci, bez żadnych zastrzeżeń. Świat nie miał dla nas granic, wszystko się mogło zdarzyć, miałyśmy po 17 lat, kwiaty we włosach potargał nam wiatr, a towarzyszące naszym marzeniom o idealnej reszcie życia różowe jednorożce, srały tęczą. 

dylan1

I wybaczcie, ale nie przyjmuję gładko i bezstresowo do wiadomości, że umiera mój ex idol, starszy ode mnie o raptem 7 lat. Who’s next? E.T? Alf? Bolek i Lolek? Kulfon? WTF. Kurwa. To nie jest śmieszne. PM ma 51 lat. Wokalista The Prodigy miał 49. 

Człowiek nie może się oprzeć wrażeniu, że coś czego trzymał się kurczowo przez dekady, co zdefiniowało jego światopogląd i współstworzyło jego tożsamość, zaczyna powoli wymykać mu się z rąk, nieuchronnie prześlizgiwać się między palcami i na 100% wiadomo, że to co uciekło nigdy już nie wróci, świat po którym chodził Luke Perry nigdy już nie okrąży słońca ani nawet nie zrobi pojedynczego obrotu wokół własnej osi. Im rozpaczliwiej pragnie się ten przeciekający przez palce czas i postępujący proces utraty przeszłości zatrzymać, tym bardziej kpią sobie one z naszych wysiłków 

Tak jak nigdy do końca nie ogarnęłam, że umarła Joanna Chmielewska. Raz na jakiś czas przypomina mi się ta wiadomość i za każdym razem tak samo smutno mnie zaskakuje. Nie wiem czy potrafię to opisać, bo nie wiem czy to w ogóle ma sens. Że kogoś kto „towarzyszył” mi większość życia już nie ma, a ja się czuję tak, jakby on ciągle był. „Autobiografia” Chmielewskiej jest jedną z najbardziej zaczytanych przeze mnie książek wszech czasów, opisane w niej fakty z jej życia znam na pamięć i na wyrywki, lepiej niż historie i epizody z życia własnej rodziny, więc tym bardziej nie mogę jakoś do końca tej wiadomości przetrawić i się z nią pogodzić, mimo że od śmierci autorki minie w tym roku 6 lat (kurwa, po co to sprawdzałam, po co)

I co teraz. Strach się budzić i włączać TV. Bo kto będzie następny i kiedy? Kmicic? Rysio Ochódzki? Może Carrie Bradshaw, co? A może Meredith Grey?

Mam wrażenie, że wszystko co człowieka spotyka między 12 a 18 rokiem życia zostaje już wdrukowane w głowie na zawsze. Nieważne czy jest to Dylan McKay, czy Kajko i Kokosz czy guma do żucia Donald. Potem jeszcze doczytałam, że Dylan urodził się w 1974 roku, więc ma (miał) tyle lat co ja. Oraz: „Dylan to postać, która miała najwięcej niepowodzeń, rozczarowań i problemów w życiu, mimo tego na koniec wyszedł na prostą. Ostatni odcinek wskazywał na to, że Dylan znów zejdzie się z Kelly i wreszcie będzie szczęśliwy”.

I co? I gówno.

Miało być tak pięknie, a było jak zwykle i zamiast różowego jednorożca ostał nam się ino sznur. 

RIP Luke, będę bardzo tęsknić. 

Osiem przykazań

Ponieważ 18. rocznica nalotu na Wyspę zbliża się wielkimi krokami, poniżej przestawiam listę porad, których dziś (z perspektywy prawie dwóch dekad poza granicami Polski) udzieliłabym sobie samej na chwilę przed wyjazdem, gdy w towarzystwie rodziców i psiapsiółek stałam, niczego nieświadoma, na peronie pierwszym poznańskiego dworca, czekając na pociąg do Berlina i nie mając zielonego (nomen omen) pojęcia, że oto dostałam od losu prezent stulecia i zaczynam swoje życie numer dwa.

Pomijam grobowym milczeniem to 18 lat, bo doprawdy. Trochę tak, jakbym w tym czasie urodziła, odchowała i doprowadziła do pełnoletności jakieś dziecko. Dziwnie mi z tym. Oraz gdzie to dziecko.

Tak więc, nie zaczynając zdania od więc, zaczynam:

Po pierwsze

Nie bój się. Uwaga, powtarzam bo to najważniejsze:

NIE BÓJ SIĘ!

Nie bój się niczego. Nie bój się pytać, błądzić, prosić o pomoc, nie wiedzieć, mylić się, pytać po raz kolejny i jeszcze raz. Nie bój się źle mówić w obcym języku, bo szybko się przekonasz, że prawie każdy (włączając w to tubylców) mówi w nim niepoprawnie. Nie bój się mówić, że nie rozumiesz – słówka, którego ktoś użył, slangu, akcentu, zadania do wykonania w pracy lub dokumentu nad którym musisz pracować. Tysiąc razy lepiej jest się przyznać, że się czegoś nie umie lub nie rozumie, zamiast brnąć w zaparte i nie mieć pojęcia co dalej robić albo, co gorsza, robić to źle! Tubylcy podchodzą z dużą dozą respektu (przynajmniej Irlandczycy, których rodziny również przez całe pokolenia emigrowały) do innostrańców, którzy mieli odwagę rzucić wszystko, wyjechać i chcą poznawać ich kraj, zwyczaje, uczyć się i rozwijać. Wkurwiają ich natomiast ci, którzy języka się nie nauczą, bo po co, ale za to nieustannie (we własnym języku) narzekają na irlandzką pogodę, zaopatrzenie w sklepach, ceny, budownictwo, służbę zdrowia, podatki i to, że trawa w grudniu jest zielona.

Po drugie

Ucz się wszystkiego i od każdego. Nie wymądrzaj się, że wiesz lepiej, albo że w Polsce coś się robi inaczej, szybciej i skuteczniej, nawet jeśli faktycznie tak się robi. Z jakiegoś powodu wyjechałaś, zamiast zostać, więc teraz siedź, słuchaj i obserwuj, bo takiej szkoły życia, jak mieszkanie poza granicami rodzinnego kraju, nie dostaniesz już nigdy i nigdzie. Zaakceptuj, że wielu rzeczy nie wiesz i nie obrażaj się jeśli ktoś cię poprawia lub usiłuje czegoś nauczyć, nawet jeśli wydaje ci się, że już to umiesz albo że zrobiłabyś to lepiej. Bądź otwarta na każde nowe doświadczenie. 

4593745e-012b-4af3-88ac-035f02af6ad9

Po trzecie

Nie izoluj się. Nie zamykaj w gronie Polaków. Gdy będziesz po tysiąc razy słyszeć te same pytania skąd jesteś, dlaczego wyjechałaś i czy podoba ci się w nowym kraju – nie irytuj się, tylko odpowiadaj – tubylcy nie chcą cię wkurwić, tylko są ciekawi. Od tego co i jak odpowiesz będzie zależeć to jak zaczną postrzegać ciebie samą, ale jednocześnie wszystkich twoich ziomków. Sama też bądź ciekawa i pytaj ich o wszystko – będą wniebowzięci mogąc ci wytłumaczyć zasady gaeilc football albo objaśnić kim była święta brygida i dlaczego wiosna w ich kraju zaczyna się 1 lutego. 

Po czwarte

Nie oceniaj nikogo i niczego. Nigdy. Nie krytykuj kraju, który cię przyjął z otwartymi rękami i dał pracę. Nie nabijaj się z mieszkańców, z ich wad, nawyków i przyzwyczajeń. To ty jesteś tu gościem, a oni są u siebie, nie odwrotnie. Nie podoba ci się – granice nadal stoją otworem (no chyba, że wyemigrowałaś do UKa…)

Po piąte 

OSZCZĘDZAJ i planuj. Nie przepierdalaj całej wypłaty (zwłaszcza na początku) na kosmetyki, sukienki i guinessa. To nie Polska. W 9 przypadkach na 10 nie masz tu ani takiego zaplecza ani wsparcia, jak w domu u mamy. Nie rzucaj niefajnej pracy po miesiącu, tylko daj sobie czas żeby się oswoić i ochłonąć. Nie podejmuj żadnych pochopnych decyzji. Nie panikuj jak wszystko cię przerasta i przeraża, to normalne. Zawsze miej plan B. Nie pożyczaj pieniędzy. Nikomu ani od nikogo. 

Po szóste

W miarę szybko zdecyduj się, czy zostajesz czy wracasz. Życie jedną nogą tu, a drugą tam wykańcza, bo tak naprawdę nie ma cię mentalnie nigdzie. Jak się zdecydujesz, będzie ci łatwiej uporządkować to co ważne i cieszyć się tym, co tu i teraz, pod warunkiem że nie będziesz patrzeć ciągle wstecz i rozkminiać co by było gdyby. Bądź jednak świadoma, że czegokolwiek nie postanowisz, to i tak zawsze będziesz rozdarta między tam a tu. I zawsze będziesz tęsknić. Jak już podejmiesz decyzję i wpadniesz w depresję, że zostałaś wygnańcem niczym Tom Hanks w Castaway to przypomnij sobie, że każdą decyzję w każdym momencie można zmienić. 

Po siódme

Korzystaj z tego, że jesteś tam gdzie jesteś. Podróżuj. Zwiedzaj. Interesuj się. Nie siedź na dupie i nie oglądaj polskiej telewizji, tylko idź do nowej szkoły, zapisz się na kursy celtyckiego szydełkowania lub robienia irlandzkiej pasty twarogowej. Poznaj rodzimą kinematografię. Próbuj lokalnego jedzenia, pij lokalne piwo. Celebruj lokalne zwyczaje. Siedź w pubie, chodź na mecze. Zapoznaj się z historią i kulturą miejsca, w którym żyjesz – są fascynujące. Zastanów się co chciałabyś zrobić, planując wakacje w kraju, w którym mieszkasz – i rób to! 

Po ostatnie

DOBRZE SIĘ ZASTANÓW CZY CHCESZ WRACAĆ, zwłaszcza jeśli lubisz swoje nowe miejsce na ziemi. Nie naprawiaj tego co nie jest zepsute. Stworzenie od zera życia na obczyźnie to ogromny wysiłek – i jeśli się opłacił, nie poddawaj się zbyt szybko, zwłaszcza gdy ogarnie cię melancholia i tęsknota za dzięcieliną i świerzopem. Pamiętaj, że grass is always greener on the other side, a nostalgia całkowicie odwraca percepcję – to co doprowadza cię do furii na miejscu – zacznie wzruszać i rozczulać w sekundzie, w której dotkniesz polskiej ziemi po powrocie.