W piątek, po pracy, postanowiłam sobie obejrzeć film z naszego ślubu i wesela. Nie wiem po co, nie pytajcie, płyta leżała, to ją włączyłam.
W konkursie na najbardziej zryte pomysły, które zamiast poprawiać mi humor, wpędzają mnie tylko w odmęty rozpaczy powinnam dostać medal olimpijski, sto marek i złoty zegarek.
Najpierw się popłakałam, że tylu osób z tego filmu już nie ma, bo odeszły.
Potem się popłakałam, że ojezu jaka byłam młoda.
Potem się jeszcze popłakałam jak sobie nagle uświadomiłam, że wtedy jeszcze nie było naszych dzieci. Nie było ich. Nigdzie. I że jak ich nie było, skoro dziś nie wyobrażam sobie bez nich życia.
Potem się popłakałam, że to już tyle lat minęło i przed oczami zaczęły mi przeskakiwać flashbacki z tego wszystkiego co razem przeżyliśmy.
Narodziny Julki
Wypadek Julki
Twinsówny, których nie było w żadnym, ale to żadnym możliwym scenariuszu.
I jak mój mąż wstawał do Oli przez 4 lata w nocy, bo Ola 4 lata po rząd budziła się o 2 nad ranem i płakała. Noc w noc. I nie chciała mnie, tylko tatusia. Żeby ją przytulił. Tatuś zatem w sumie wstał do Oli około 1460 razy. Ja, wyrodna matka, zgrzytając zębami, mówiłam ZOSTAW JĄ NIECH PŁACZE. On wstawał. Życzę wam naprawdę męża, który wstanie do dziecka 1460 razy pod rząd. Jednego. Bo była jeszcze dwójka.
Ogólnie, ostatni raz tyle płakałam na „Titanicu” w kinie Muza, w 1997 roku.
Potem zaczęłam mieć przemyślenia na temat małżeństwa, więc poszłam po wino.
Potem akcja filmu przeniosła się z kościoła do domu weselnego więc trochę się ożywiłam, bo ścieżka dźwiękowa z podniosłej zrobiła się swojska, ciocie na parkiecie zaczęły wywijać kieckami i mogłam pokiwać nóżką. Węża – oceniam – prowadziłam zawodowo.
A tak serio, to chylę kapelusz przed panią Musierowicz, która słowami Gabrysi Borejko powiedziała całą prawdę o związkach. Że miłość to przede wszystkim trwanie. Żeby nie było wątpliwości – bardziej trwać musiał mój mąż przy mnie, niż ja przy nim. On ma łagodny charakter (tzn miał, przed dziećmi) – ja wprost przeciwnie. Ci co mnie w przeszłości czytali wiedzą, że wcale ale to wcale nie byłam przekonana, że PM to ten jedyny. Nic mnie nie oświeciło, nie doznałam objawienia. Skąd niby miałam to wiedzieć. Jestem koziorożcem, koziorożce nie wierzą w debilne przeczucia i głosy serca. Koziorożce wierzą w tabelki w excelu i udowodnione empirycznie fakty. I np taka liczba 1460 przemawia do mnie bardziej niż cokolwiek innego (dodam że to wciąż były czasy gdy nie potrafiłam normalnie spać po operacji Julki. I wybudzenie się o takiej 2 skutkowało tym, że do 5 nie potrafiłam ponownie zasnąć. A o 5:30 wstawałam. Na zakład).
Względnie cztery. Godziny. W trakcie których Julka miała usuwanego krwiaka podczaszkowego, a my trzymaliśmy się za ręce i przysięgaliśmy sobie, że nie będziemy już mieć więcej dzieci, bo nie mieliśmy pojęcia że określenie „umierać ze strachu” nie jest tylko wyświechtaną figurą stylistyczną, ale faktycznym – paraliżującym całe ciało lodowatym strumieniem, który zamraża krew w żyłach i sprawia, że człowiek nie wie czy za chwile zemdleje, porzyga się czy umrze, bez znieczulenia, wprost na posadzce szpitalnego korytarza.
W małżeństwie mało jest fajerwerków, dużo za to naczyń do umycia i gaci do wyprania. Niewiele uniesień, mnóstwo irytacji i zmęczenia. Małżeństwo jest jak spółka z o.o. i zanim powie się komuś „I do” należy zastanowić się tysiąc razy – nie tam czy się kogoś kocha, bo płomienne uczucie, po dekadzie będzie już czymś kompletnie innym, ale czy założyłoby się z kimś wspólną firmę i zaczęło prowadzić z nim interesy. Bo potem naprawdę – niezapłacony na czas rachunek albo niedostarczone na konkretną godzinę do żłobka dzieci – mogą doprowadzić do kryzysu i i krachu na giełdzie.
Mój mąż ma bardzo wiele cech, których ja nie posiadam. Ja posiadam cały zasób zalet, które jemu są niedostępne. I może to też o to chodzi. O uzupełnianie się. Nie potrafię tysiąca rzeczy, które on robi z palcem w nosie, ziewając. On za to nie potrafi znaleźć półki w Lidlu, na której stoi sos pomidorowy i do której ja trafiam w bezksiężycową noc, z zawiązanymi oczami, idąc wstecz, na czworakach. Ja załatwiam, on naprawia. Ja rzucam wszystko i jadę w Bieszczady, on wyjmuje mi z rąk narzędzia zbrodni i odsuwa dzieci na bezpieczna odległość, żebym ich nie rozszarpała. Ja tłumaczę Julce co to tampon, on zabiera ją i jej siostry na kurs krav magi. I tak w kółko. Codziennie. 365 razy w roku. Już posmarowałam tobą chleb.
Wracając do filmu to sukienkę miałam ok, po 12 latach nadal mi się podoba, chociaż moje ramiona wyglądały w niej jak ręce krzepkiego młynarza. I nieważne naprawdę, że gdyby nie ten film to ze swojego ślubu pamiętałabym wyłącznie wyborny szwedzki stół.
Obejrzałam do końca i poszłam wszystkich w domu przytulać.
Że są.
Że trzymamy się w kupie i dajemy jakoś radę. Mimo błędów, wypaczeń, niemalejących stosów prania i wymamrotanych pod nosem (lub wywrzeszczanych podczas ataku szału) przekleństw.
Miłość to raczej nie chemia.
Raczej na pewno nie.
Raczej wiedza o społeczeństwie z elementami przysposobienia obronnego.
Na piątkę zdaje mało kto.
W punkt. Jak zawsze.
PolubieniePolubienie
bardzo ładne podsumowanie. dzięki za te słowa.
PolubieniePolubienie
O!
Z ust mi wyjęłaś 🙂
PolubieniePolubienie
Cała prawda, bo „Miłość to nie pluszowy miś”.
PolubieniePolubienie
Sis,
jak ładnie – i w punkt!
Uściski
PolubieniePolubienie
Ide po nasz album slubny…😀 za 2 tyg minie 11 lat (tylko i az)!!!
PolubieniePolubienie
Nie myślałam, że kiedykolwiek wrócisz.. a jednak od czasu do czasu wpisywałam w Google sistermoon.blog… i proszę 😊😊😊
PolubieniePolubienie
Lecą mi łzy jak grochy. Trzymajcie się dalej razem!
PolubieniePolubienie