Zmiana

Jedna z przyczyn, za sprawą których utknęłam w martwym punkcie między ostatnią przewiniętą pieluchą, a pozycją doradcy Billa Gatesa z astronomicznym wynagrodzeniem i private jetem, którym docierałabym do pracy, nie stresując się brakiem miejsc siedzących, jest moja niechęć do zmian.

Do zmian mam podejście takie, jak każdy ogarnięty już nieco w szarej rzeczywistości niemowlak – budzą we mnie żywiołowy wstręt i chęć włączenia syreny na kolejnych kilka godzin, bez szans na pacyfikację smoczkiem, butelką lub kolejną absurdalną przygodą świnki Peppy.

Jedyne zmiany jakie akceptuję to zmiana (na kolejny) odcinka w ulubionym serialu lub zmiana czasu z zimowego na letni. Jestem też w stanie zaakceptować zmianę kanału w telewizorze, o ile aktualnie nie gra Lewandowski, bo wtedy żadna zmiana nie wchodzi w grę.
Swoją niechęć tłumaczę zespołem stresu pourazowego, którego nabawiłam się w ciąży, gdy nastąpiła nieoczekiwana zmiana liczby dzieci z jednego na dwa. Hokus pokus. Dziękujmy bogu, że w końcu się z tym pogodziłam i nie zastosowałam syndromu wyparcia, bo inaczej jedna z bliźniaczek do dziś chodziłaby nieubrana i głodna. Względnie wciąż leżała w tym samym miejscu, w którym bym ją położyła, po powrocie ze szpitala.

Lubię życie zaplanowane i ułożone, lubię wiedzieć co i o której godzinie się wydarzy i co zjem na obiad, lubię być psychicznie przygotowana i nie lubię niespodzianek. Niespodzianki to wymysł szatana, stworzony po to, żeby stąpającym twardo po gruncie ludziom zrobić wodę z mózgu i doprowadzić ich do załamania nerwowego. Podobnie jak żywioł i spontan, od których natychmiast dostaję globusa i palpitacji serca.

Wiem, że to źle, wiem. Życie ma w zanadrzu zbyt wiele nieprzewidywalnych zasadzek, szalonych królików przemiany, które wypuszcza bez słowa ostrzeżenia z szapoklaka, żeby przywiązywać się do rutyny. Próbuje z tym walczyć, niczym Russel Crowe z Kommodusem. Czytam mądre książki i dowiaduję się, że najlepiej sobie z tym poradzić metodą małych kroków. Czyli nie zmieniamy męża i nie rzucamy pracy z dnia na dzień. Nie wyjeżdżamy w Bieszczady następnym pociągiem. Znajdujemy jedną rzecz, jeden nawyk, który posiadamy i usiłujemy zaprowadzić w nim zmiany.
Jezu.
Sama identyfikacja nawyków zajęła mi tydzień. W Lidlu kupuje zawsze ten sam rodzaj jajek i mleka. Do pracy chodzę tą samą drogą, w pociągu zawsze wsiadam do tego samego wagonu. Otwieram usta przy tuszowaniu rzęs. Liczę do 10, gdy muszę po coś wrócić do domu. Przerywam po sto razy czytanie zajebiście interesujących książek i oglądanie trzymających w napięciu seriali, żeby je jak najpóźniej skończyć. Nie zasnę bez opaski na oczy. Gazety czytam od końca. Spluwam na widok czarnej Wołgi. Jak to zmieniać, od czego zaczynać żeby od razu nie wylądować w psychiatryku. Czarne Wołgi już nie jeżdżą, wiec odpada.

Pociąg, postanowiłam, że zacznę od pociągu. Nowy wagon, nowe możliwości. To nie może przecież być trudne.

Następnego dnia, na dzień dobry, zmuszona byłam ustawić się w innym miejscu na peronie, co od razu podniosło mi poziom stresu o ochnaście. Wokół obcy ludzie, nikogo nie znam, a najgorsze, że nie mam pojęcia jak stanąć, żeby drzwi pociągu otworzyły się dokładnie przed moim nosem – tak jak na starej miejscówce. Pociąg przyjechał, tłum wokół wejścia się zakłębił – i nagle wszyscy „miejscowi” prześcignęli mnie w wyścigu do ostatnich czterech pozostałych, wolnych miejsc siedzących. Pfff, w starym wagonie to ja też zawsze wiedziałam, które miejsca są wolne, żaden wyczyn.

Podróż spędziłam stojąc na jednej nodze, pod wrogim obstrzałem spojrzeń współpasażerów, którzy próbowali rozkminić a) kim jestem b) czy od dziś będę dojeżdżać ich wagonem codziennie i c) dlaczego w ogóle nie wsiadłam do wagonu obok, przecież stał tak blisko. Mój eksperyment pokazał, że z wagonami w irlandzkich pociągach jest jak ze śląskimi familokami – są ciasne, mają wspólny kibel, a zmiana liczby lokatorów wywołuje chaos i niesnaski.

Poległam.

Następnego dnia wróciłam do starego wagonu. Może jestem za stara a może spróbuje innego dnia. Albo spróbuje z czymś łatwiejszym – zamknę tę gębę przy makijażu.

Jednocześnie naszła mnie refleksja, że nie jestem jedyna. Wszyscy funkcjonujemy na tym samym automacie. Nie zdając sobie sprawy z tego co robimy – krążymy zawsze tymi samymi ścieżkami po supermarkecie, siadamy na tym samym miejscu w tramwaju, zamawiamy w kółko te same dodatki do pizzy.
Hipotetyczna zmiana wywołuje w nas takie przerażenie, że schowani pod kocem, dochodzimy do wniosku, że rozumie nas tylko kieliszek wina i czipsy. Zawsze te same. Jednocześnie chcemy się z tego zaklętego kręgu nawyków wyrwać i pozostać w jego bezpiecznym kokonie na zawsze. Jednocześnie chcemy zwiedzać świat i nie wstawać ze swojej bezpiecznej sofy, awansować i nie musieć ogarniać nowego zakresu obowiązków, rozpocząć nowy rozdział w życiu i nie ryzykować skoku na główkę do akwenu pełen rekinów ludojadów, poszerzać krąg znajomych i nie być zmuszonym do ponownego przedzierania się przez meandry irytujących pytań o to czym się zajmujemy i jakie mamy hobby.

I o ile coś nas nagle i niespodziewanie z ustalonej orbity nawyków nie wytrąci to szanse na wyskoczenie z niej samodzielnie i wskoczenie na orbitę obok są niewielkie.

Układ Słoneczny najlepszym na to dowodem.

3 myśli w temacie “Zmiana

  1. Też mam za sobą takie przełamywanie rutyny, ale z lepszym skutkiem 🙂 Zainspirowała mnie Małgosia z maufaktury-radosci: pisała kiedyś o tym, że aby poczuć smak życia, dobrze jest choć jedną rzecz zrobić inaczej niż zwykle. Hm. Zwykle jeżdżę do rodziców „starą” drogą, bo się boję autostrady, zwłaszcza kiedy jadę z dziećmi. Od razu myślę, że zaraz któremuś zachce się siku i gdzie ja się zatrzymam (nigdy żadnemu się nie chce), albo jakiś wariat we mnie walnie, bo przecież ci kierowcy to skaranie boskie!… A razu pewnego jechałam do rodziców sama, więc pomyślałam: raz kozie śmierć. I pojechałam. Gnałam 120 km na godzinę, zamiast toczyć się 80 i nawet wyprzedzałam ciężarówki! Dwa dni później wciąż byłam sobą zachwycona, że proszę, przełamałam się i jeszcze dobrze się bawiłam. Szkoda tylko, że do poważniejszych rzeczy to już takiego pędu do zmian nie odczuwam 🙂

    Polubienie

  2. OMG… czytam po latach i znowu się śmieję do ekranu… To się naprawdę dzieje 🙂 Tylko ja starsza o jakieś 15 lat i z trójką maluchów na pokładzie.
    I kogo ja tu widzę, same „stare” twarze komentujących. Fajnie tak wrócić do dawnych dni…

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s