Pierwsze kroki na Wyspie, część 3

Poniższy tekst ukazał się w numerze 424 (27/10/2007) dodatku „Weekend” do ilustrowanego magazynu „Nowy Dziennik” (polskojęzycznej gazety wydawanej w Nowym Jorku)

Dawno, dawno dawno temu, w zamierzchłych czasach przed przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej, bezstresowy pobyt na Zielonej Wyspie uwarunkowany był posiadaniem pozwolenia na pracę.

Każdy jego posiadacz musiał odbywać coroczną pielgrzymkę na Gardę (irlandzka policja) by uzyskać w paszporcie pieczątkę, uświadamiającą właściwym służbom porządkowym, iż przypisanemu do paszportu właścicielowi lub właścicielce wolno przebywać na Wyspie przez kolejnych 12 błogosławionych miesięcy.

Pielgrzymka zaczynała się od nastawienia budzika na godzinę piątą, gdyż pod budynkiem Gardy zazwyczaj koczowały tłumy. Po wejściu do środka i pobraniu bardzo ważnego numerka człowiek zaczynał się czuć jak na warszawskim Dworcu Centralnym – wszystkie krzesełka i ławeczki okupował gromadnie kwiat ludu pracującego krajów byłego bloku komunistycznego plus delegacje afrykańskie, w asyście całych, wystrojonych w kolorowe i szeleszczące szaty, wielopokoleniowych rodzin. Polacy przybywali w grupkach po 3-4 osoby z których zawsze jedna (niczym przodownik budowy) pełnił zaszczytną rolę tłumacza symultanicznego. Kulejący warsztat językowy „we working here” wspomagany był przez wymowne wymachiwanie paszportem lub zdesperowany podtykanie urzędnikowi pod nos pozwolenia na pracę.

Procedura uzyskania pozwolenia również do najprostszych nie należała. Wyspiarski pracodawca, zanim mógł zaproponować pracownikowi spoza Unii legalne zatrudnienie, zmuszony był przedstawić odnośnym władzom dowód na to, że dokonał rekrutacji by wszystkich krajach Unii Europejskiej i nie znalazłam nikogo, kto byłby w stanie sprostać jego wymaganiom.

Hm.

W odniesieniu do zawodów wymagających wiedzy i kwalifikacji miało to swoje logiczne uzasadnienie i mogło nie nastręczać większych trudności , ale w przypadku chęci zatrudnienia np. osoby do przyjmowania zamówień w take awayu zawsze wzbudzało moje zdumienie. No bo co mówili? „Szanowny urzędzie pracy nikt, ale to nikt w całej Europie, nie będzie w stanie polewać dorsza w panierce octem tak, jak pani Halinka z Polski”?

No dobra, w praktyce wyglądało to ponoć tak, że wystarczało zamieścić ogłoszenie w lokalnej (np. hiszpańskiej, niemieckiej, francuskiej) prasie i jeśli nikt na wakat się nie zgłosił, to droga dla pani Halinki stała otworem.

Pozwolenie na pracę i magiczna pieczątka w paszporcie wiele rzeczy ułatwiały, przede wszystkim bezstresowe przemieszczanie się między wyspami, a kontynentem. Drogi legalnego dostania się do Irlandii i UK były natenczas dwie: albo wspomniane pozwolenia albo zaproszenie osoby która nas Wyspach już przebywała i nikt, zapewniam Was, NIKT nie jest w stanie wyobrazić sobie dziś tego dreszczu emocji przed kontrolą paszportów na lotnisku: „WPUSZCZĄ CZY NIE WPUSZCZĄ”. 

Zaproszenie wcale stuprocentowej gwarancji na wjazd na Wyspy nie dawało i pamietam jak mój, nieposiadający pozwolenia na pracę, przyszły mąż beztrosko wyjechał sobie na wakacje do Polski, mając jako zabezpieczenie powrotu jedynie moje zaproszenie, że „panie władzo, on naprawdę musi tu wrócić bo inaczej zostanę starą panną” i w zasadzie, teraz tak myślę, może powinniśmy lotniskowym immigration oficerom wysłać rokrocznie kartkę jakąś dziękczynną albo zapraszać na złote gody lub Święta, bo gdyby go wtedy nie wypuścili, to wszystko wyglądałoby dziś zupełnie inaczej.

Przy którymś kolejnym przedłużaniu mojego osobistego pozwolenia palanty z Immigration Office przysłały mi dokument (na który czekało się 3-4 miesiące a nie także hop siup i od ręki) z moimi, owszem, danymi, ale ze zdjęciem i numerem paszportu jakiejś obcej baby.

Cała zabawa polegała na tym, że ów magiczny papierek należało dostać na czas, bo bez niego pracodawca nie miał prawa zatrudniać pracownika spoza Unii i w momencie, w którym upływał czas sprecyzowany na wcześniejszym pozwoleniu, należało natychmiast wstać i wyjść z biura. Nie żartuję. Kolega z RPA, który siedział biurko obok został zawezwany na rozmowę, podczas której się dowiedział, ze hahaha no cóż, HR ZAPOMNIAŁ mu przedłużyć pozwolenie i musi teraz iść, ale niech się nie przejmuje, nie dalej niż za 3 miesiące, będzie mógł na nowo zostać przyjęty. Kolega z RPA bardzo się natenczas zdenerwował i nie wrócił już nigdy.

Nie dziwi więc nikogo, że gdy zobaczyłam na moim pozwoleniu inne zdjęcie, szlag mnie trafił nieziemski, nakrzyczałam na bogu ducha winne dziewczę w kadrach, powiedziałam co myślę o niekompetencji irlandzkich urzędników, którzy w głowie zamiast mózgu mają najwidoczniej Guinnessa i spytałam czy teraz z ową dziewczyną, której zdjęcie figuruje na moim pozwoleniu mamy je sobie nawzajem pożyczać, w sytuacji zagrożenia deportacją (oj tak, robili wtedy naloty w Lidlu i sprawdzali kto ma pozwolenie, a kto nie ma).

I nie, nie uspokoiłam się tak szybko, po powrocie do biura wygłosiłam długą, barwną i kwiecista przemowę na temat zawodowego profesjonalizmu, okraszoną co drugie słowo niecenzuralnym zwrotem, zaczerpniętym prosto spod ojczystej budki z piwem. Na koniec walnęłam pięścią w stół aż zszywacz zleciał, powiedziałam co myślę o ignorantach dla których Warszawa leży pod Moskwą, Wałęsa do dziś jest prezydentem, a w Polsce jest głód i komuna, po czym zgodnością się odwróciłam i poszłam do kibla.

Chyba zrobiłam duże wrażenie, bo po powrocie wszyscy zwracali się do mnie uspokajającym szeptem i profilaktycznie nie kazali już do końca dnia nic robić.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s