Miałam taki projekt żeby opisać jak się ogarnąć po powrocie z wakacji, żeby odbyło się to w miarę bezproblemowo i bez walenia łbem w kafelki pod prysznicem, ale zapomnijcie. Wróciłam, było spoko i miałam nadzieje, że tym razem się udało i że naładowana portugalską energią pójdę do pracy z pieśnią na ustach i POSZŁAM, doszłam nawet do przystanku i wsiadłam do autobusu, po czym całkowicie niepoczytalnie przypomniałam sobie, że oto dwa tygodnie temu o tej porze siedziałam na lotnisku, czekając na samolot do Faro…
Tak więc zasada numer 1: po powrocie z wakacji, nigdy, ale to przenigdy nie przypominajcie sobie co robiliście tydzień temu o tej porze, dopóki nie miną, powiedzmy, trzy miesiące, a najlepiej pół roku.
Następny dzień był jeszcze gorszy (bo pierwszego to przynajmniej nikt debilnie nie oczekiwał, że będę pracować, gdy samo przeczytanie zaległych maili zajęło mi czas do lunchu i trzy godziny po). Ale w środę to już była rzeźnia i mentalnym szlochem wybuchałam co kwadrans. Nie pamiętam zaprawdę kiedy tęskniłam za jakimś miejscem tak mocno, żeby za nim płakać. W podstawówce to zapewne było, jak na kolonie do Pogorzelicy pojechałam. Potem po pamiętnych wakacjach w Irlandii też płakałam, ale to za pilotem biura ITAKA umówmy się, nie za klifami.
No więc zasada numer 2: po powrocie z wakacji, nigdy, ale to przenigdy nie wspominajcie miejsca w którym byliście i gdzie było zajebiście i byliście szczęśliwi dopóki nie miną powiedzmy kolejne trzy miesiące, a najlepiej 52 tygodnie, które was dzielą od kolejnych wakacji.
Ogólnie chyba najlepiej usiąść, zwinąć się w kłębek i jakoś przeczekać do Bożego Narodzenia, albo przynajmniej Halloween. Nie wiem. Nie dobija mnie to, że wróciłam, bo jako żywo pamiętam, że wracać już chciałam bo było mi gorąco. Ale że nie wiem kiedy i w ogóle znowu gdzieś pojadę. Kiedy znów będę się mogła tak zrelaksować żeby mnie nic nie bolało i nic nie stresowało.
No ale dobrze. Potem już Lewy zaczął strzelać bramki, a reprezentacja nie przegrała z Włochami, więc jakoś się ogarnęłam.
Oraz – właśnie – GAD mi odpuścił. Lubię swoje życie bez GADa. Cieszą mnie wtedy drobiazgi oraz chce mi się. Iść do kina. Na piwo. Nie wrócić od razu po pracy do domu tylko zrobić coś szalonego. Pojechać do Lidla i kupić wino. Jezu no nie wiem. Chce mi się być dobrej dla siebie samej. Nie dlatego, że „zasłużyłam” (bo co jeśli następnym razem nie zasłużę?) ale dlatego, że jestem fajna i coś mi sprawia radość. Bo tylko tyle z tego mamy. Nie euforię po hipotetycznej wygranej w Lotka, tylko radość, że zjedliśmy coś dobrego, wyspaliśmy się albo coś nas wzruszyło do łez. Podobno zresztą zmierzyli kiedyś poziom szczęścia u osób które wygrały na loterii i tych które nie wygrały i rok po wygranej jedna i druga grupa były podobnie szczęśliwe, w sensie, że ci z tym milionem wcale nie byli w ekstazie i nie wykrzykiwali co chwilę jakie ich życie jest zajebiste.
Wraca nadzieja, że znów coś się wydarzy co odbierze mi dech i znów zacznę tęsknić za nienazwanym.
Ponadto w ramach walki ze strachami myślę o praskim xmas markecie i wiosennej Barcelonie (dziecko najstarsze, któremu ów plan objawiłam wykrzyknęło z entuzjazmem: „Już dawno powinnaś była jechać”) Oraz znów się na studia zapisałam, po tym jak w 2007 na klęczkach przysięgłam, że już się nigdy nie zapiszę na studia.
Ostatnio przeczytałam, że wrzesień to taki nowy styczeń. W sensie, że to o wiele lepszy miesiąc na postanowienia i zmiany niż początek roku, kiedy każdy jest wkurwiony, że 6 miesięczne (tak, tak, Xmas sklepy w Dublinie już otwarte) przygotowania do dwóch bożonarodzeniowych dni skończyły się tym samym co zwykle czyli nadwagą, kacem i pustką w portfelu. Plus na dworze zimno, a na horyzoncie do kwietnia jedynie mrok, dupa i mordor. A taki wrzesień to proszę. Jeszcze trochę ciepło. Jeszcze niezupełnie ciemno. Jeśli ktoś miał szczęście i wyjechał na wakacje, to jeszcze trochę pozostało mu energii. Bachory wróciły do szkoły. W perspektywie migoczą choinki. Lubię ten wrzesień bardzo, może dlatego że w Irlandii to najstabilniejszy pogodowo miesiąc, który oferuje najmniej meteorologicznych niespodzianek. Lubię poranny crisp w powietrzu i pierwsze liście na chodniku. Idealnie korespondują z moją nostalgiczną naturą. Postanowień nowojesiennych nie mam, ale obiecuję cieszyć się każdym dniem bez GADa.
No właśnie wczoraj myślałam, ze najbardziej lubie wrzesień (mimo że mialam atak paniki w środę). Teraz sie okazuje, ze to naukowo wyjaśniono.
PolubieniePolubienie
Mam nadzieje, że GAD poszedł sobie na dobre.
PolubieniePolubienie
obawiam sie, ze z nim jest tak, jak z alkoholizmem. nigdy nie zostawia swojej ofiary na dobre, ale odpuszcza, jak czlowiek sie pilnuje.
PolubieniePolubienie
Juz chcialam napisac, ze niektorzy to w ogole na wakacje nie jezdza i co maja powiedziec, kiedy se skojarzylam ze w sumie to mam lepiej bo nie mam po czym walic lbem w kafelki… po dwoch tygodniach wolego to faktycznie doznalabym takiego szoku ze moj organizm moglby tego nie przezyc
PolubieniePolubienie
Kasiu, dobrej, ciepłej jesieni Ci życzę 🙂
PolubieniePolubienie
We Francji tradycyjne kalendarze koncza i zaczynaja sie na wrzesniu 🙂 dla nich sierpien jako miesiac wakacyjny kiedy to wszystko jest zamkniete, wienczy rok. A we wrzesniu jest la rentrée czyli Powrot 😀 Ja uwielbiam jesien a szczegolnie atmosfere la rentrée. Wiecej sie dzieje, pogoda nadal piekna, ale juz czuc jesienny crisp, jak piszesz, jest perspektywa gwiazdki… Gdzies tez przeczytalam, ze anxiety to tylko conspiracy theory about yourself 😉
PolubieniePolubienie
Cudowne z tą teorią spiskową 🙂
PolubieniePolubienie
Powiem Ci, ze znalam wiele cytatow ktore mialy mi pomoc zwalczyc anxiety, ale ten jest jednym z niewielu, ktory naprawde dziala ;-))
PolubieniePolubienie