Spotkalam sie ostatnio z kolezanka, ktora postanowila samodzielnie wyemigrowac do Kanady. Sluchalam jej opowiesci z rozdziawiona paszcza i myslalam sobie jak ja jej zazdroszcze. Nie, ze emigruje, ale ze jest taka odwazna. Ze sama i w ogole. Nikogo nie zna i jedzie tak daleko. OMG. Potem kolezanka uprzejmie zwrocila mi uwage, ze ja przeciez tez wyemigrowalam i tez bylam sama. Fakt, ze jakies 3 zycia temu, ale przeciez nie znalam nikogo i jechalam w zasadzie prawie w ciemno.
I zrobilo mi sie smutno.
Ze kiedys niczego sie nie balam. Przed tamtym wyjazdem czulam, owszem, lekki niepokoj, ale bardziej z cyklu CO JA TAM BEDE JADLA niz jak sobie dam rade. Naprawde nie przychodzilo mi do glowy, ze moge nie dac sobie rady, a nawet jesli – to co z tego. Wroce bogatsza o doswiadczenia i pincet litrow wypitego Guinessa. Potem przez pierwsze lata na wyspie jezdzilam gdzie popadnie, ciagle sama i rowniez nie nawiedzaly mnie apokaliptyczne wizje katastrof, ktore moga mnie spotkac na kazdym kroku. Wychodzilam nad ranem, wracalam nawalona w srodku nocy, nikt nie wiedzial gdzie jestem i o ktorej wroce, a zamiast Iphona 165798798XYZ z mapami, GPSem, apkami do lokalizacji czlonkow rodziny i do alarmowania najblizszych, ze wlasnie mnie porwano, mialam Nokie z wezem.
Potem spotkalam PMa, ale luz, nadal jezdzilismy i zwiedzalismy swiat. A potem urodzily sie dzieci…
I juz naprawde pomijam wymownym i wieloznacznym milczeniem deklaracje typu: „Z dzieckiem mozna robic wszystko, w zeszlym tygodniu weszlam z moja niunia na Everest, z ktorego potem zjechalysmy na sankach, a w miedzyczasie dodalam na blogu wpis o kombinezonach do wspinaczki dla matek karmiacych”.
Juz o tym pisalam, a jak nie pisalam to prosze, napisze jeszcze raz: masz wyluzowane dziecko, ktoremu wisi gdzie jest, o ktorej je i spi i ktore w dupie ma dzienna rutyne, to dziekuj swoim szczesliwym gwiazdom i nie pouczaj innych na fejsbuku, zeby cie nie pokaralo kolejnym dzieckiem, ktore bedzie spalo w interwalach 13 minutowych i tylko pod warunkiem, ze ulozysz je w lozeczku w idealnym 35 – centymetrowym odstepie od szczebelkow, dokładnie o 12:53, po wypiciu 267 ml mleka i przebraniu w czysty spioszek w owieczki. I nie, zle ci sie wydaje, jak myslisz, ze ty bys to dziecko oduczyla takiego bezsensu, bo przeciez nie bedzie bachor dyktowac co masz robic, jak ty sie wybierasz na Everest. Solennie, z reka na sercu, zapewniam, ze po miesiacu oduczania bedziesz warowac ze stoperem i spioszkiem w owieczki w reku i pilnowac tej 12:53 zeby tylko uzyskac te pierdolone 13 minut swietego spokoju, a o Everescie nastepnym razem uslyszysz, jak przeczytasz ze wybudowano na nim kolejke linowa.
Ale nie o dzieciach mialo byc, ale o tym ze sie boje. Jestem przerazona. Fakt, umowmy sie ze jak wyjezdzalam z Polski to nikt nie wlatywal samolotami w amerykanskie drapacze chmur, nie wjezdzal TIRami w jarmarki bozonarodzeniowe i nie podrzucal ladunkow wybuchowych do metra (z drugiej strony – o ironio – Irlandia w 2001 roku i tak kojarzyla sie wszystkim z atakami IRA i pytanie „czy nie boisz sie tam jechac” slyszalam od co drugiej niezorientowanej w temacie osoby).
Potem przewrocila mi sie Julka i teoria, ze „przeciez kazde dziecko sie przewraca i nic mu nie jest” ulegla rozbiciu na milion atomow. I moze dlatego trzese sie nad tymi dziecmi jak kwoka, a jak juz w koncu troche sie ogarne, ze przeciez to nie sa niemowlaki i tak zaraz wszystkie hurtem pod samochod nie wpadna, to masz jebut, trojka dzieci w podobnym wieku tonie w Darlowku. To czesc.
Kiedys na mysl o wakacjach pakowalam brezentowy plecak, nalewalam do niedomytego bidonu herbaty i jechalam w ciemno. Gdzies tam sie zanocuje, spiwor mam, na dworcach spalam wielokrotnie, w tym raz w Kudowie Zdroju jak bylo -25 i rzesy mi zamarzly. Samodzielny wyjazd w piatek w nocy do Zakopca, nocleg w Pieciu Stawach i powrot nastepnego dnia do domu – zaden problem (a nocny Poznan – Zakopane 12h w smierdzacej kuszecie, nie ze 3h w Rajanerze i po klopocie).
Teraz boje sie jechac do Lidla, a zaplanowane od stycznia nieodlegle wakacje w Portugalii wywoluja u mnie – zamiast euforii i rajsenfiber – mini ataki serca, bo przeciez te pozary, strajki Ryanaira, zagubione bagaze, PM z arytmia, utopione dzieci i Madeleine McCann. Wiec siedze z ta kolezanka, flashbaki z zycia migaja mi przed oczami i zaraz sie poplacze, ze wszystko co najlepsze juz za mna, a ona do mnie: BUT YOU CAN STILL DO ANYTHING YOU WANT. Wiec sprawdzam ile tego Guinessa juz wypilysmy, bo moze sie najebala i bredzi. A potem zaczynam te jej slowa w kolko obracac w glowie, obijaja mi sie o zwoje mozgowe przed zasnieciem i gdy rano myje zeby i coraz intensywniej zaczynam sie zastanawiac, jak sie wyrwac z tego przekletego kregu obawy o wszystko i nie konczacej sie paranoi. Jak wrocic do tamtego zycia, kiedy potencjalne minusy nie przeslanialy plusow i nie torpedowaly kazdego planu wyrwania sie z kieratu.
Jak, jak droga Gosiu odzyskac utracona PEWNOSC SIEBIE I WIARE, ZE ZAWSZE SOBIE PORADZE.
I dobrze wiem co musze zrobic, musze w koncu wsiasc w ten pociag lub samolot i gdzies poleciec sama, nie z rodzina, nie z dziecmi, nie do taty, mamy i psiapsiolek, tylko zrobic naprawde dluga liste nowych miejsc, ktorych kompletnie nie znam, a ktore chcialabym odwiedzic i zaczac ja krok po kroku realizowac, bo pozbyc sie strachu mozna tylko stawiajac mu czola i wrzeszczac yippee ki-yay, motherfucker, a nie siedzac pod kocem i ogladajac „Kuchenne rewolucje”.
I jeszcze jedno – Julka, ktora coraz czesciej mysli duzo trzezwiej ode mnie, wsiadla po raz pierwszy sama (w sensie, ze z kolezanka, a nie z nami) ubieglej niedzieli w autobus i pojechala do odleglego o 5km centrum handlowego. Zegnalismy ja pod drzwiami z PMem dlugotrwalym potrzasaniem rak i przytulaniem, a nastepnie stalismy jak dwa palanty w oknie, patrzac jak odchodzi i podskakuje z radosci, ze sie zgodzilismy. Moja litanie potencjalnych zagrozen, przerwala, zagladajac mi w oczy i mowiac surowo: MAMO, NIC MI NIE BEDZIE, wiec umilklam bo zrozumialam, ze ona wie ze da rade i sie nie boi, tak jak ja sie kiedys nie balam, wiec moze faktycznie lepiej tego nie spierdolic i sie zamknac.
Jakbym słyszała swoje myśli.
Uczę się je zagłuszać, nie zawsze skutecznie.
PolubieniePolubienie