Zapraszam do polubienia
Miesiąc: Kwiecień 2017
Dekada
Gdyby podzielić życie na dekady, to dekadę między 30. a 40. rokiem życia mogę z powodzeniem uznać za najbardziej męczącą. Nie, wybaczcie, zmęczona to ja jestem po sesji treningowej z Jillian Michaels, a to była dekada – killer. Apokalipsa. Życiowe tsunami, tajfun i tornado w jednym.
Po pierwsze była inna niż być miała (choć nie wiem czy w dorosłym życiu ostała się choć jedna rzecz, która nie straciła uroku w wyniku procesu dorastania – dziwnym zrządzeniem losu nie rajcują mnie już ani lody na obiad ani wino przed południem ani brak przymusu kładzenia się do łóżka po dobranocce).
Po drugie – wyssała ze mnie wszystkie siły życiowe. Wszystkie. Dopiero od 2-3 lat odzyskuję stopniowo tę energię życiowa, którą kiedyś dysponowałam, aczkolwiek na obecnym etapie życia zaczyna ona być obciążona uroczymi, drobnymi na razie, upominkami wieku średniego – nagłymi urazami, złamanymi nogami, wlokącym się jak ślimak metabolizmem, porannymi widokami w lustrze, które przyprawiają o palpitacje serca oraz atakami wczesnego Alzheimera, gdy okazuje się, ze zdjętych na noc okularów nie ma ani przy łóżku, ani na stoliku ani na półce w łazience.
Po trzecie – pozbawiła mnie definitywnie złudzeń na temat kolejnych dekad. Pamiętam jak dziś tę ekscytację po zaręczynach: o rany, mąż! ślub! własne mieszkanie! dzidziusie! Boże Narodzenie przy kominku! rodzinne pikniki na trawce! będzie tak fajnie, ojejku.
Ja pierdole.
Trzecia dekada życia spokojnie stała sobie z kijem basebollowym i czekała. Gdy nadeszłam – roześmiana, pełna entuzjazmu i z rozwianym welonem – wyrzuciła peta i zabrała się do roboty.
Jakby to teraz powiedzieć, żeby nie wyszło, że jestem wyrodną matką.
Może wprost: dekadę – tajfun – fundują nam dzieci. Słodziutkie niunie nasze, pyszczoszki mamusi i tatusia.
Dzieci – których urodzenie i odchowanie miało być tylko krótkim epizodzikiem, drobną niedogodnością i malutką przerwą (urlopem przecież!) od nudnej pracy i codziennej rutyny, bez opamiętania i litości pożerają nam lwią cześć najbardziej produktywnego etapu życia, gdy wciąż mamy siły, zdrowie i entuzjazm.
Kogo tak naprawdę obchodzi, że nie spaliśmy kilka lat z rzędu, nie spędziliśmy bez towarzystwa dzieci ani jednej doby, a od ich urodzenia nie byliśmy w stanie wypowiedzieć do siebie zdania wielokrotnie złożonego, tak, żeby nikt nam go w połowie nie przerwał. Że nasze plany i marzenia legły w gruzach, nie dlatego że je zarzuciliśmy, ale dlatego że – zmęczeni – byliśmy tylko w stanie odświeżać tego głupiego fejsbuka, względnie gapić się tępo w ścianę i czekać aż nasze słodkie nieboraczki pójdą w końcu spać.
Dlaczego po urodzeniu bliźniaczek zaprzestałam pisania bloga, no dlaczego, droga Czytelniczko i Czytelniku?
Nie dlatego, że odwidziało mi się pisanie (uprawianie radosnej grafomanii zawsze było moim hobby), ale dlatego, że nie byłam w stanie sklecić żadnej notki od początku do końca – zaczynałam pisać setki razy i w połowie, wkurzona i zrezygnowana – dawałam sobie spokój.
Bo nie miałam siły na podejmowanie dyskusji z matkami – robocopami, dla których dziecko na etapie dwu, trzy lub czterolatka było czymś cudownym, podczas gdy ja chciałam tylko wybiec z domu i zakopać się w najbliższym ogródku z w miarę miękkim gruntem (kopać też nie miałam siły).
Bo nie chciało mi się wystawiać na lincz notkami o tym z jakim trudem przychodzi mi bycie matką i odpowiadać na pytania, że dlaczego w takim razie chciałam mieć dzieci.
Co miałam powiedzieć?
Że dałam się nabrać na zdjęcie słodkiego dzidziusia w białym śpioszku na okładce magazynu „Mama i ja”? (wnętrze nie pokazywało ani śpioszka po zarzyganiu marchewką ani obsranego po pachy bodziaka).
Próbowałam oczywiście stosować się do mądrych poradników: ćwicz, medytuj, wyjdź na godzinę z domu. Wychodziłam – w ciągu godziny ani dzieci ani burdel w domu nie znikały.
Sesje mindfullness kończyły się moim histerycznym śmiechem, gdy przez komunikat w słuchawkach, że mam teraz rozluźnić lewą nogę przebijał się wrzask dzieci, które albo się tłukły albo w najlepsze bawiły.
Ale potem nagle dekada – tornado się skończyła. Tajfun, pomrukując, ucichł, dzidziusie podrosły. Okazało się, że nagle potrafię, zwięźle, do rzeczy i zdaniem podwójnie złożonym odpowiedzieć na pytanie po co chciałam dzieci. Bo z małych pasożytów, zaczęły wyrastać sensowne kobiety. Osoby, z którymi – z własnej woli – coraz częściej lubię spędzać czas i dzięki którym moje życie ma dużo więcej sensu niż przed nimi.
Miałam nie pisać o dzieciach, pamietam. Ale to one zmieniły wszystko. Nie napisze poradnika jak przetrwać pierwsze lata z dzieckiem, bo nie znam magicznej formuły, a z metod powszechnie publikowanych – nie działało na mnie nic. Najwięcej ulgi przynosiło przekonywanie się, ze nie jestem w swoich odczuciach osamotniona, że nie jestem monstrum bez serca, które nie zasługuje na to żeby posiadać trójkę ślicznych, mądrych i zdrowych dziewczynek. Matki, które mówiły: mam tak samo! – to one dawały mi siłę żeby podnieść się po kolejnym rodzicielskim upadku i zaczynać od nowa.
Dlatego jak Wam bedzie ciężko i będziecie miały wrażenie, że jesteście jednymi kobietami na świecie, które żałują że zaszły w ciąże, ale nie mogą tego głośno powiedzieć, bo natychmiast trafią za takie wyznanie na pasek TVN24, to rozejrzyjcie sie wokół siebie: ta kobieta z pieknym makijażem i wystrojonym dzidziusiem w centrum handlowym – ona też płacze z bezsilności, gdy nikt jej nie widzi. Znajoma z fejsbuka, która wrzuca roześmiane zdjęcia dzieci – też siedzi po nocach żeby nadrobić pranie i ogarnąć dom. Mama spod szkolnej bramy – gwarantuje Ci, że w ciągu minionych kilku dni pokłóciła się ze starym i – wykończona ciągłym wrzaskiem dzieci – kazała im się zamknąć.
Bedzie lepiej, ok?
Nigdy już nie bedzie tak samo beztrosko. Ale wyliżemy się z tych ran i uderzeń, które bejsbolem zadała mam dekada, w której urodziły się nasze dzieci. Wstaniemy, otrzepiemy się z resztek zasypki dla niemowląt i pójdziemy dalej, poobijane, ale silniejsze o każdą nieprzespaną noc, każda chorobę naszego dziecka i każde nasze macierzyńskie niepowodzenie. Musimy być silne, bo następna dekada też nie bedzie próżnować, gwarantuję.
Syndrom sztokholmski
16. rocznica przylotu do Irlandii zbliża się wielkim krokami, a ludzie od lat nie ustają w zapytaniach czy i kiedy wracam do Polski (tak jak niezrażeni nie ustają w drążeniu czy, po trójce dziewczynek, mąż nie chciałby jednak chłopca).
Nie, nie wracam, naprawdę. Ani ja ani mój mąż, ani nasze dzieci, ani nawet nasz kot. I nie, mąż nie chce chłopca, dziękuje.
Dobrze nam tu, gdzie jesteśmy i w absolutnie żadnym scenariuszu nie potrafimy wyobrazić sobie emocjonalnego rozstania z Zieloną Wyspą i Dublinem i rozpoczynania życia od zera w Polsce.
Emigracja ogólnie jest jak schizofrenia.
Na co dzień i z oddali Polska jawi się jako stugłowy smok, który zieje ogniem z pyska i jednym kłapnięciem pożera nieszczęśników, którzy nieodpowiedzialnie postanowili wrócić na jej łono. Ich decyzje czczone są przez mniej odważnych minutą ciszy, a o ich dalszych losach dyskutuje się szeptem, kiwając przy tym żałobnie głową.
Wystarczy jednak kolejna bramka Lewandowskiego w eliminacjach do mistrzostw świata i człowiek, w ułamku sekundy zapomina o wszystkich bolączkach, swarach, urazach i powodach dla których wyemigrował. Rozgorączkowany, przebacza ojczyźnie wszystko i gotów jest rzucać się wpław przez Morze Irlandzkie i Kanał La Manche, wrzeszcząc w amoku na granicy „Poooolskaaaa, biało czerwooooniii”.
Nie da się z serca wyrwać bycia Polakiem, ale jednocześnie nie da się zapomnieć doznanych tam zniewag. Setki odmownych listów z czasów gdy pracowałam, a później szukałam w Polsce pracy, wciąż tkwi w mojej szufladzie i przypomina, że wyjazd na Wyspę nie był lekkomyślną decyzją podjętą pod wpływem chwilowego impulsu i fascynacji ostatnią płytą Enyi.
Nie nadajesz się. Masz za wysokie kwalifikacje. Masz za niskie kwalifikacje. Nie potrzebujemy cię. Nie masz potrzebnego doświadczenia. Nie potrafisz się dostosować do struktury firmy. Niepotrzebnie się wychylasz. Po co się odzywałaś. Nie pasujesz. Musisz odejść.
Nie zapominam wyrządzanych krzywd i długo chowam urazę w sercu. Na zawsze też pamietam o wyciągniętej pomocnej dłoni, zwłaszcza w kryzysowych sytuacjach.
Z tego powodu Dublin zawsze pozostanie w mojej wyobraźni jako miejsce, które mnie przygarnęło, zaakceptowało i nie zadawało żadnych zbędnych pytań. Nigdy nie poczułam się tu obca, nigdy nie dano mi odczuć, że może powinnam już wracać lub że nadużywam gościnności wyspiarzy.
Że – fajnie że przyjechałam – ale oto mój płaszcz i chyba już muszę iść, bo odleci mój ostatni samolot.
Trudno zapuszcza się korzenie na obcym gruncie. Nie wiem tak naprawdę czy da się je w ogóle zapuścić, bo wciąż tkwią tam, daleko, nad zimnym Bałtykiem i w cieniu śpiącego rycerza.
Serce przy irlandzkim hymnie ani nie drgnie, podczas gdy w czasie Mazurka Dąbrowskiego wrzeszczy jak opętane, wyrastają mu husarskie skrzydła, jedną ręką wychyla setkę Wyborowej, a drugą entuzjastycznie wymachuje polską flagą. Jednocześnie lata na obczyźnie wypalają w nim na zielono sentyment do wszystkiego co irlandzkie i już nie Tyskie jest najlepszym piwem na świecie tylko Guinness.
Jestem tu, tęsknie za tam, ale wystarczy, że wyląduje tam, a zaczynam tęsknić za tu. I tak już chyba do końca.
Dlaczego
Wracam do bloga, bo już nie muszę. Nie mam potrzeby mieć racji, nie zależy mi na tym, żeby świat podzielał moje poglądy i przekonania. Zgadzam się i akceptuje, że nie potrafię wychowywać dzieci bez krzyku i przekupstwa, nie zrobię kariery w korporacji, nie zostanę ekspertem w zakresie makijażu, wystroju kuchni, mediacji małżeńskich, rękodzielnictwa bądź planowania kariery. Nie zacznę nagle wyglądać jak Torbicka, nie przestanę pić wina, wpierdalać 2 paczek czipsów na raz i mówić co drugie zdanie kurwa.
Wiem za to ile pociechy płynie z odnalezienia osób, które czują się podobnie. Też nie wiedzą i nie potrafią. Też przekroczyły magiczną 40-stkę, (50-tkę, 30-stkę, 65-tkę lub 26-stkę) i nie wiedzą co ze sobą zrobić lub jak żyć. Zamykają oczy i chciałby cofnąć czas i zacząć od początku. A ponieważ się nie da, to w zamian udają, że świetnie się znają i mają nie wiadomo jakie kompetencje, żeby inni się nie domyślili i nie wylali ich z roboty lub nie zabrali im dzieci. A potem leżą przerażeni w nocy i zastanawiają się gdzie popełnili błąd i dlaczego wciąż nie czują się odpowiedzialnymi dorosłymi.
Z tego strachu, że inni się domyślą i mnie ocenią, siedzę i skubię skórki, zamiast zająć się czymś produktywnym. Mnóstwo czasu marnuję odświeżając fejsa (nawet go nie czytam). Przeraża mnie wizja upływającego czasu. Paraliżuje świadomość, że przeżyłam (statystycznie) połowę życia i fakt – dzieci się udały – ale co ze MNĄ? Czy to już koniec? Czy w pracy, w której za biurkiem spędziłam, nudząc się, ostatnie 16 lat, pozostanie mi zostać do końca? Czy nigdy już nie zacznę robić tego co naprawdę lubię, bo przecież praca za biurkiem spłaca kredyt, wykarmia rodzinę i pozwala spać w miarę spokojnie, a ja nie jestem ryzykantką, która rzuci wszystko i zacznie od zera, żeby się przekonać czy należę do elitarnego grona wybrańców, którym taka sztuczka się udała i którzy potem wmawiają wszystkim dookoła, ze WYSTARCZY TYLKO CHCIEĆ.
Nie, nie wystarczy tylko chcieć. Wszechświat wcale się nie sprzysięga, żeby nam pomóc, gdy bardzo czegoś pragniemy, wszechświat, umówmy się, ma to w dupie.
Trzeba najpierw wiedzieć CZEGO się chce, a ja nie wiem. I ten strach że nie wiem, a POWINNAM paraliżuje mnie i każe po raz kolejny odświeżyć fejsa. Przetrwać w ten sposób kolejny dzień.
Dlatego będę pisać. Bo się boje i nie wiem. Bo chcę żebyście wiedzieli, że nie jesteście sami, a ja co prawda nie umiem Wam pomóc, ale umiem powiedzieć, że czuję się tak samo i że to uczucie, przeżywane w samotności jest okropne.
Co się zmieniło
Co się przez te wszystkie lata zmieniło?
Zmieniło się wszystko.
Zaczynałam jako bezdzietna singielka, irlandzka pożal się boże Meg Ryan z „You’ve got mail”, ciocia Dobra Rada, która o takich dzieciach np wiedziała wszystko, bo doprawdy co to za problem uspokoić rozwrzeszczanego dwulatka na podłodze w supermarkecie, a jeśli matka nie potrafi to najwidoczniej jest niekonsekwentna, bo konsekwencja to przecież klucz do sukcesu i posiadania grzecznych dzieci, o: „moje dziecko nigdy takie nie będzie” i „ja bym na to nigdy nie pozwoliła” nawet nie wspominając.
Trójkę dzieci później o ich wychowaniu nie wiem nic i już nie łudzę się, że się kiedyś dowiem. Co jakiś level ogarnę, to dzieci się upgrejdują do kolejnego i cała szopka zaczyna się od początku, a konsekwentna jestem tylko w dolewaniu sobie wina, żeby jakoś to wszystko przetrwać i nie oszaleć.
Zmienił się Dublin, w którym 16 lat temu Polaków było jak na lekarstwo, czlowiek na ich widok biegł i machał z daleka żeby się umówić na piwo (dziś spierdala w przeciwnym kierunku lub z desperacji zaczyna mówić po irlandzku, byle tylko się nie wydało kim naprawdę jest), a po polskie produkty jeździło się na drugi koniec miasta do jedynego w stolicy sklepu litewskiego.
Zmieniłam się ja.
Utknęłam w trojkącie bermudzkim życia – już jestem starsza od Carrie i Mirandy z „Sex and the City”, jeszcze (przez chwile) młodsza od Samanthy, podczas gdy dosłownie przedwczoraj byłam od nich o 10 lat młodsza. Obijam się boleśnie o kanty życia i jednocześnie wydaje mi się, że to już koniec, czas umierać i te kilka marnych lat, które zostały do śmierci w zasadzie najlepiej przesiedzieć na fejsie, bo nie warto się już za nic zabierać oraz uparcie czekam na ten moment, gdy usiądę jak J.K. Rowling w kafejce i na poplamionych kawą serwetkach napiszę kolejną serię opowieści o małym chłopcu, który okazał się czarodziejem.
Próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie o czym teraz ma być ten blog i nie wiem. Może o przemijaniu. Może o życiu na emigracji. A może o tym, że wszystko miało być inaczej. Że w wieku 43 lat miałam już odetchnąć i odcinać kupony od wcześniejszych przedsięwzięć i sukcesów, być ekspertem od wszystkiego, podczas gdy wciąż czuje się jak na początku drogi, zaraz po studiach, gdy nie miałam pojęcia czy znajdę pracę, męża i czy będę mogła mieć dzieci. O dzieciach nie będę pisać, zapomnijcie.
Wracam
This is the excerpt for your very first post.
Jak zacząć bloga, gdy wraca się do niego po tylu latach nieobecności? Witać starych, wiernych czytelników, przedstawiać się nowym czy w ogóle udawać, że się tylko na chwilę wyszło zrobić kawę i przypadkiem przepadło w odmętach netu na prawie dekadę, względnie zapadło w zero – jedynkową śpiączkę i dopiero przebudziło, usiłując w panice ogarnąć zmiany, jakie zaszły przez ten czas w blogosferze.
Gdy zaczynałam po raz pierwszy nie było fejsa, kwitło za to gadu gadu. Polska nie była w Unii, UK nia miało pojęcia, ze kiedyś nastąpi Brexit, a w Irlandii mieszkało może pięciu Polaków na krzyż.
Blogów było moze 15, w tym mój.
Mam tremę, nie ukrywam. No ale jeśli nie spróbuje to się nie dowiem.