Gdyby podzielić życie na dekady, to dekadę między 30. a 40. rokiem życia mogę z powodzeniem uznać za najbardziej męczącą. Nie, wybaczcie, zmęczona to ja jestem po sesji treningowej z Jillian Michaels, a to była dekada – killer. Apokalipsa. Życiowe tsunami, tajfun i tornado w jednym.
Po pierwsze była inna niż być miała (choć nie wiem czy w dorosłym życiu ostała się choć jedna rzecz, która nie straciła uroku w wyniku procesu dorastania – dziwnym zrządzeniem losu nie rajcują mnie już ani lody na obiad ani wino przed południem ani brak przymusu kładzenia się do łóżka po dobranocce).
Po drugie – wyssała ze mnie wszystkie siły życiowe. Wszystkie. Dopiero od 2-3 lat odzyskuję stopniowo tę energię życiowa, którą kiedyś dysponowałam, aczkolwiek na obecnym etapie życia zaczyna ona być obciążona uroczymi, drobnymi na razie, upominkami wieku średniego – nagłymi urazami, złamanymi nogami, wlokącym się jak ślimak metabolizmem, porannymi widokami w lustrze, które przyprawiają o palpitacje serca oraz atakami wczesnego Alzheimera, gdy okazuje się, ze zdjętych na noc okularów nie ma ani przy łóżku, ani na stoliku ani na półce w łazience.
Po trzecie – pozbawiła mnie definitywnie złudzeń na temat kolejnych dekad. Pamiętam jak dziś tę ekscytację po zaręczynach: o rany, mąż! ślub! własne mieszkanie! dzidziusie! Boże Narodzenie przy kominku! rodzinne pikniki na trawce! będzie tak fajnie, ojejku.
Ja pierdole.
Trzecia dekada życia spokojnie stała sobie z kijem basebollowym i czekała. Gdy nadeszłam – roześmiana, pełna entuzjazmu i z rozwianym welonem – wyrzuciła peta i zabrała się do roboty.
Jakby to teraz powiedzieć, żeby nie wyszło, że jestem wyrodną matką.
Może wprost: dekadę – tajfun – fundują nam dzieci. Słodziutkie niunie nasze, pyszczoszki mamusi i tatusia.
Dzieci – których urodzenie i odchowanie miało być tylko krótkim epizodzikiem, drobną niedogodnością i malutką przerwą (urlopem przecież!) od nudnej pracy i codziennej rutyny, bez opamiętania i litości pożerają nam lwią cześć najbardziej produktywnego etapu życia, gdy wciąż mamy siły, zdrowie i entuzjazm.
Kogo tak naprawdę obchodzi, że nie spaliśmy kilka lat z rzędu, nie spędziliśmy bez towarzystwa dzieci ani jednej doby, a od ich urodzenia nie byliśmy w stanie wypowiedzieć do siebie zdania wielokrotnie złożonego, tak, żeby nikt nam go w połowie nie przerwał. Że nasze plany i marzenia legły w gruzach, nie dlatego że je zarzuciliśmy, ale dlatego że – zmęczeni – byliśmy tylko w stanie odświeżać tego głupiego fejsbuka, względnie gapić się tępo w ścianę i czekać aż nasze słodkie nieboraczki pójdą w końcu spać.
Dlaczego po urodzeniu bliźniaczek zaprzestałam pisania bloga, no dlaczego, droga Czytelniczko i Czytelniku?
Nie dlatego, że odwidziało mi się pisanie (uprawianie radosnej grafomanii zawsze było moim hobby), ale dlatego, że nie byłam w stanie sklecić żadnej notki od początku do końca – zaczynałam pisać setki razy i w połowie, wkurzona i zrezygnowana – dawałam sobie spokój.
Bo nie miałam siły na podejmowanie dyskusji z matkami – robocopami, dla których dziecko na etapie dwu, trzy lub czterolatka było czymś cudownym, podczas gdy ja chciałam tylko wybiec z domu i zakopać się w najbliższym ogródku z w miarę miękkim gruntem (kopać też nie miałam siły).
Bo nie chciało mi się wystawiać na lincz notkami o tym z jakim trudem przychodzi mi bycie matką i odpowiadać na pytania, że dlaczego w takim razie chciałam mieć dzieci.
Co miałam powiedzieć?
Że dałam się nabrać na zdjęcie słodkiego dzidziusia w białym śpioszku na okładce magazynu „Mama i ja”? (wnętrze nie pokazywało ani śpioszka po zarzyganiu marchewką ani obsranego po pachy bodziaka).
Próbowałam oczywiście stosować się do mądrych poradników: ćwicz, medytuj, wyjdź na godzinę z domu. Wychodziłam – w ciągu godziny ani dzieci ani burdel w domu nie znikały.
Sesje mindfullness kończyły się moim histerycznym śmiechem, gdy przez komunikat w słuchawkach, że mam teraz rozluźnić lewą nogę przebijał się wrzask dzieci, które albo się tłukły albo w najlepsze bawiły.
Ale potem nagle dekada – tornado się skończyła. Tajfun, pomrukując, ucichł, dzidziusie podrosły. Okazało się, że nagle potrafię, zwięźle, do rzeczy i zdaniem podwójnie złożonym odpowiedzieć na pytanie po co chciałam dzieci. Bo z małych pasożytów, zaczęły wyrastać sensowne kobiety. Osoby, z którymi – z własnej woli – coraz częściej lubię spędzać czas i dzięki którym moje życie ma dużo więcej sensu niż przed nimi.
Miałam nie pisać o dzieciach, pamietam. Ale to one zmieniły wszystko. Nie napisze poradnika jak przetrwać pierwsze lata z dzieckiem, bo nie znam magicznej formuły, a z metod powszechnie publikowanych – nie działało na mnie nic. Najwięcej ulgi przynosiło przekonywanie się, ze nie jestem w swoich odczuciach osamotniona, że nie jestem monstrum bez serca, które nie zasługuje na to żeby posiadać trójkę ślicznych, mądrych i zdrowych dziewczynek. Matki, które mówiły: mam tak samo! – to one dawały mi siłę żeby podnieść się po kolejnym rodzicielskim upadku i zaczynać od nowa.
Dlatego jak Wam bedzie ciężko i będziecie miały wrażenie, że jesteście jednymi kobietami na świecie, które żałują że zaszły w ciąże, ale nie mogą tego głośno powiedzieć, bo natychmiast trafią za takie wyznanie na pasek TVN24, to rozejrzyjcie sie wokół siebie: ta kobieta z pieknym makijażem i wystrojonym dzidziusiem w centrum handlowym – ona też płacze z bezsilności, gdy nikt jej nie widzi. Znajoma z fejsbuka, która wrzuca roześmiane zdjęcia dzieci – też siedzi po nocach żeby nadrobić pranie i ogarnąć dom. Mama spod szkolnej bramy – gwarantuje Ci, że w ciągu minionych kilku dni pokłóciła się ze starym i – wykończona ciągłym wrzaskiem dzieci – kazała im się zamknąć.
Bedzie lepiej, ok?
Nigdy już nie bedzie tak samo beztrosko. Ale wyliżemy się z tych ran i uderzeń, które bejsbolem zadała mam dekada, w której urodziły się nasze dzieci. Wstaniemy, otrzepiemy się z resztek zasypki dla niemowląt i pójdziemy dalej, poobijane, ale silniejsze o każdą nieprzespaną noc, każda chorobę naszego dziecka i każde nasze macierzyńskie niepowodzenie. Musimy być silne, bo następna dekada też nie bedzie próżnować, gwarantuję.
Jak dobrze, że wróciłaś ❤
PolubieniePolubienie
Teraz mi to mowisz?! Ojapitole. No.
I tak ajlovju. Xx
PolubieniePolubienie
Kurczę, tak bardzo się cieszę, że znowu jesteś! Kiedy trafiłam na Twój blog – chyba w 2005 – to wsiąkłam na zawsze już. Taki kremik do ryja wszedł mi do codziennego słownika i funkcjonuje do dziś 🙂 Pamiętam Twój ślub, narodziny pierwszej córki, to że będziesz mieć bliźnięta, zakup mieszkania, coroczne zdjęcia na kanapie – a kiedy przestałaś pisać, to było tak jakby ktoś mi odebrał dobrą książkę, przyjaciela, no czarna dziura po prostu. A!A!A!A!
PolubieniePolubienie
W samo sedno. Lepiej bym tego nie ujęła. Cieszę sie ze sie odezwalas. Myślałam o tobie, o was ostatnio zajadając sie buleczkami cynamonowymi.
PolubieniePolubienie