Poniższy tekst ukazał się w numerze 421 (06/10/2007) dodatku „Weekend” do ilustrowanego magazynu „Nowy Dziennik” (polskojęzycznej gazety wydawanej w Nowym Jorku)
Cześć 2
„Kontynuując wątek wynajmowanych mieszkań na Zielonej Wyspie, warto napomknąć, iż charakteryzują się one następującymi cechami: po pierwsze mają mały metraż, po drugie mają NAPRAWDĘ mały metraż, a po trzecie – mają SKANDALICZNIE mały metraż i niechaj irlandzcy landlordowie – dzielący te mieszkania na coraz mniejsze klitki w celu maksymalizacji przychodu z metra kwadratowego – będą zmuszeni smażyć się w piekle w klatkach 2×2 m przez całą wieczność (i przy czym niechaj połowę tej klitki zajmują widły i kotły ze smołą).
Wszystko to było nieważne.
Szukając pierwszego niezależnego od nikogo lokum, pragnęłam tylko własnego kąta, gdzie nikogo by nie było, gdzie mogłabym siedzieć cały dzień szlafroku i gdzie nikt nie pytałby mnie co pół godziny „How are you” oraz w ogóle w żaden sposób nie integrował w moje, właśnie rozkwitające bujnym kwieciem, życie prywatne. (…) Przestrzeń i metraż wydawały mi się wtedy nieistotnym szczegółem, gdyż byłam skłonna zamieszkać w mysiej dziurze, byle sama (tzn z lodówka, gdzie miał stać alkohol i majonez).
Szukanie własnego obejścia zajęło mi raptem dwa popołudnia, jako że zupełnie zielona w tej materii będąc, nie za bardzo wiedziałam o co pytać i czego się czepiać, a ponadto nadal nieustająco przeżywałam szok językowy z cyklu „dlaczego-nikogo-nie-rozumiem-skoro-mam-maturę-z-angielskiego”. Wszystko co umiałam, to kiwać radośnie i głupawo głowa na każdy tekst wygłoszony w moim kierunku, co było było źródłem nieustającej uciechy dla wszystkich uczestników konwersacji, poza mną samą.
Nie przyszło mi np do głowy zastanowić się nad faktem, ze ogrzewanie niby jest, ale wyłącza się o 23:00 i zimno robi się się po 15 minutach, a czasami psuje się na 3 tygodnie, ogrzewanie się psuje, nie zimno. Albo że – no, doprawdy czepiam się – przez nieszczelne okno wylatuje 75% ciepła, a jak wieje to nawet 99,9%, no i takie tam duperele. I że pralki nie ma, o boże.
Wyspiarskie określenie „studio” (inaczej bedsit), czyli polska kawalerka budzi w zasadzie takie dość pozytywne skojarzenia, bo gupi człowiek zara se wyobraża rozległe poddasze albo penthouse z nadmetrażem na pracownię malarską czy salę balową albo nie wiadomo jeszcze co.
Na Wyspach jest trochę inaczej, co pojęłam szybko i bez konieczności uczestniczenia w specjalnym seminarium na ten temat: wstaje się z łóżka, robi się jeden krok w prawo i jest się w kuchni (a w zasadzie przy tzw aneksie kuchennym, bo kuchnia jako osobne pomieszczenie nie istnieje), robi się drugi – i jest się w łazience. Na wykonanie trzeciego kroku nie starcza już ani przestrzeni mieszkalnej ani wyobraźni. No i o mój boże, wielkie mi mecyje. Nie zamierzałam tam ostatecznie tańczyć ani rozpoczynać kariery w chodziarstwie. (…)
No to przeprowadziłam się, nie? Nie miałam telefonu, telewizji, komputera ani internetu. Miałam lodówkę. Do której triumfalnie, w pierwszej kolejności, wstawiłam słoik majonezu. Jako ten symbol wywalczonej w pocie czoła wolności i niezależności. Poza tym strasznie fajne i dorosłe wydawało mi się kupowanie w Tesco płynu do mycia luster czy domestosa i miałam wrażenie, że budzę respekt w innych kolejkowiczach, że niby własne gospodarstwo prowadzę i taka odpowiedzialna jestem. Było fajnie i całkiem tak, jak sobie imaginowałam. Czyli: w chacie na okrągło był burdel, w piekarniku trzymałam buty, w pościeli – po tygodniu – zdarzało mi się znaleźć widelec, znacząco uwalany sosem bolognese, w weekendy siedziałam w łóżku i kruszyłam ile mi się podobało, chodziłam po obejściu w stringach i ogólnie czułam się jak Carrie Bradshaw na Manhattanie.
Gotowanie wydawało mi się natenczas sztuką z pogranicza egzorcyzmów i czarnej magii, surowe mięso było dla mnie wyłącznie rekwizytem z planu filmu o Freddiem Krugerze i odnosiłam wrażenie, że aby je przetworzyć na jadalny posiłek trzeba mieć do dyspozycji 2 wolne tygodnie, 18 garnków, 4 książki kucharskie i 6 silnych pomocy kuchennych.
Do dziś z rozrzewnieniem wracam myślą do tamtych czasów. Pierwszych, a zarazem ostatnich miesięcy mojej wolności, jako iż kilka miesięcy później poznałam swojego przyszłego męża i skończyły się nieustające wakacje, polegające na traktowaniu domu jak hotelu, wracaniu z imprez nad ranem, wylegiwaniu się do południa, oglądaniu „Sabriny, nastoletniej czarownicy” i „zdrowym” żywieniu się w take-awayach”.