Parada

Kilka tygodni po urodzeniu pierwszej córki dostałam wychodne. Było to pierwsze oficjalne (i samotne!!!) wyjście z domu od czasu przybycia ze szpitala z nowo narodzonym dziecięciem, więc fantazjowałam o nim godzinami i sprytnie torpedowałam wszystkie inne plany na alternatywny sposób spędzenia wyznaczonego dnia.

Gdy nadeszła umówiona data wystroiłam się jak stróż w Boże Ciało, poszczypałam policzki, upomadowałam ust korale, chwyciłam torebusię i kurcgalopkiem pognałam na stację. Dzień na wyprawę do miasta wybrałam se jednak paradnie. Ze wszystkich 52 sobót w roku wybrałam se właśnie tę JEDNĄ, JEDYNĄ, gdy w stolicy Irlandii celebruje się największe jej święto, czyli Dzień Świętego Patryka.

Lepszego dowodu na to, że świeżo upieczonym matkom odbiera rozum, doprawdy nie trzeba.

Niestety, nie jestem specjalną fanką tego typu wydarzeń, festiwali, parad, festynów i zgromadzeń, gdzie ludzie depczą sobie po nogach, wylewają sobie na kurtki colę i wszystko co zazwyczaj udaje się zobaczyć to jedno końskie kopyto, bo przed nami zawsze stoi gęsty szpaler widzów, a człowiek przemieszcza się niekoniecznie tam gdzie chce, ale raczej tam, gdzie zaniesie go tłum. No ale niech będzie. Po kilku tygodniach przymusowego odizolowania z oseskiem w domu byłam nawet skłonna udać się solo na festyn wyborczy Samoobrony. Postanowiłam, że paradę ominę i tyle. Jasne.

Unknown

Najsampierw prawie nie wsiadłam do pociągu. Luuuuuuuuuuudzieeeeeee. Nie zdarzyło mi się to nigdy, odkąd wyprowadziliśmy się na peryferie Dublina. Normalnie jakbym jeszcze była w ciąży to ja sama może jeszcze bym do wagonika wpełzła, ale mój brzuch już nie. A tak to się zmieściłam, chociaż na bezdechu. Maszynista miał na szczęście tyle rozumu, że ogłosił że na żadnej innej (poza docelową) stacji parowóz już się nie zatrzyma (widok wygłupionego tłumu na kolejnych przystankach wart był co najmniej migawki w wieczornych newsach). Nic to. Stałam tam na jednej nodze, z jednej strony ktoś mnie łaskotał zielonym boa, z drugiej ktoś mi dmuchał na kołnierz, z trzeciej jakiś tatuś krzyczał na kogoś, że mu gniecie dziecko, a ja się napawałam chwilą. Że nie mam brzucha i że mogę stać dowolnie długo i że nic mnie nie boli.

No więc jadę tym pociągiem i nagle zaczyna do mnie docierać groza sytuacji. Że tłok jest nie bez przyczyny, bo wszyscy przecież kierują się na paradę z okazji Patryka. Co oznacza, że 2 lub 3 główne szlaki komunikacyjne miasta będą wyłączone na kilka godzin z normalnego funkcjonowania. Co oznacza setki narąbanych Irlandczyków (i rodaków, którzy przeszli cudowną metamorfozę i nagle stali się bardziej irlandzcy, niż rdzenni mieszkańcy wyspy), słaniających się na nogach i rzygających gdzie popadnie. Co oznacza, że jeśli będę chciała przebić się z jednej strony stolycy do drugiej, to będę chyba musiała wyczarterować jakiś ryanairowski złom i polecieć bo nie ma szans żeby pieszo i bez czołgu przebrnąć przez gęsty szpaler gapiów, bachorów i gawiedzi. Pięknie, po prostu kurwa pięknie.

Po dotarciu na miejsce i przedarciu się przez oblężoną linie frontu (czyli O’Connell Street, główną arterię miasta) ku mej bezbrzeżnej rozpaczy okazało się, że przynajmniej połowa sklepów była zamknięta!!! No dobra, jeden dom towarowy był otwarty, to weszłam. W środku nikoguśko. Zupełnie jak w horrorze. Skonfudowało mnie to cokolwiek, bo wszystkie sprzedawczynie zamiast układać towar na półkach, albo, nie wiem, odkurzać wieszaki, gapiły się na mnie jak na małpę w cyrku. Profilaktycznie nie nawiązując z nimi kontaktu wzrokowego przeszłam zatem niezobowiązująco przez wszystkie piętra, kupiłam sobie kawę i wyszłam.

Arnotts, w którym miałam zrealizować swoją długo i mozolnie obmyślaną w trakcie połogu listę zakupów – zamknięty na trzy spusty. Marks & Spencer – ZAMKNIĘTY!!! Naprawdę byłam bliska tego, żeby usiąść na trasie parady i zacząć rozpaczliwie łkać. No bo jak to tak – ja tu tygodniami się cieszę i planuję całą ekspedycję, niczym Kamiński wyprawę na biegun, a tu taki zonk. No ale potem było już tylko lepiej. Spotkałam się z Gosią, poszłyśmy na kawę, no i na Grafton Street otworzyli Browna Thomasa, więc coś tam se w końcu na otarcie łez kupiłam. Dziecku, jako wyrodna matka, nie kupiłam nic. Tatuś dziecka miała litość w sercu i nie zadzwonił ani razu z kwestią typu „a ona wyje i nie wiem co zrobić”. Zadzwonił tylko powiedzieć, że Małysz wygrał konkurs w Oslo i że mogę wracać późniejszym pociągiem, co bez chwili namysłu wykorzystałam, mając całkowitą świadomość tego, że kolejna okazja do samodzielnego wyjścia z domu może się dopiero nadarzyć latem 2021.

Powyższy tekst ukazał się w numerze 425 (03/11/2007) dodatku „Weekend” do ilustrowanego magazynu „Nowy Dziennik” (polskojęzycznej gazety wydawanej w Nowym Jorku)

Jedna myśl w temacie “Parada

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s