Pierwsze kroki na Wyspie, część 4

Poniższy tekst ukazał się w numerze 422 (13/10/2007) dodatku „Weekend” do ilustrowanego magazynu „Nowy Dziennik” (polskojęzycznej gazety wydawanej w Nowym Jorku)

Swojego czasu przytrafiało mi się to dość często – średnio raz lub dwa razy na wieczór, gdy siadałam zrelaksowana przed laptopem i radośnie, acz nie do końca poczytalnie „udostępniałam się” na Gadu-Gadu.

Było to jeszcze przed przystąpieniem Polski do Unii i przed wielkim exodusem Polaków na Zachód, w czasach kiedy sforsowanie kanału La Manche i Morza Irlandzkiego wymagało znacznie więcej pomysłowości i inwencji, niż zarezerwowanie kilkoma kliknięciami biletu u jednego z tanich fruwających przewoźników.

Zazwyczaj wystarczało kilka minut z migającym online słoneczkiem GG, aby doczekać się czarujących wiadomości od kompletnie nieznanych mi osób.

„Cześć, przyjeżdżam do Irlandii, podaj mi adres najtańszego hotelu i powiedz ile maksymalnie wyniosą moje zarobki”

„Cześć, wybieram się do Dublina, czy znasz tam kogoś, u kogo mógłbym pracować albo zamieszkać”

„Razem z koleżanką chcemy przyjechać na Zieloną Wyspę i zastanawiamy się czy wziąć parasol, kalosze czy może kostium bikini”

„Czy mogłabyś mi napisać co mam powiedzieć na granicy, żeby mnie przepuścili”

„Jestem po medycynie, napisz mi jak długo będę szukać pracy i gdzie mam się zgłosić w pierwszej kolejności”

Ani dzień dobry, ani przepraszam ani pocałuj mnie w dupę. Konkrety proszę, my zabiegani i zestresowani ludzi pracy nie mamy za bardzo czasu na całą tę wirtualną grę wstępną.

Reagowałam dość alergicznie na ludzi, którzy zaczynali rozmowę ze mną od tego typu obcesowych pytań. Dziwiły mnie one o tyle, iż większość standardowych informacji (noclegi, koszty życia, praca) związanych z wyjazdem, z łatwością dawało się „wygooglać”, tyle że należało poświęcić na to trochę czasu (dopisek z 2017 – dziś, w dobie grup na fejsie, na których po tysiąc razy dziennie zadawane są dokładnie te same pytania, nie dziwi mnie już nic).

Najlepiej całą sytuację spuentowała moja siostra, która w odpowiedzi na moje poirytowane opowieści o nachalnych sieciowych interlokutorach zbyła mnie machnięciem ręki i stwierdziła filozoficznie: „A wpisz se w danych na GG Czeczenia, a nie Dublin, to nikt cię nie będzie zaczepiał”.

(dopisek z 2017 – na GG zaczepił mnie również mój obecny mąż, ale szczęśliwie dla mnie, dla niego i dla naszych dzieci zaczął rozmowę od jakiejś oklepanej formy grzecznościowej, a nie od pytania o cenę chleba w dublińskim Tesco. Gdy po latach – głodna choć okruchów romantyzmu w swoim życiu – spytałam dlaczego akurat do mnie się odezwał, odpowiedział „A bo byłaś jedyna dostępna”).

e22e17aeabf1bfcd5f67ca1a69a1aff0

Po pierwszym maja 2004 nastąpił kolejny – po historycznym, szwedzkim – potop, w którym naród polski odegrał znaczącą rolę. Lud pracujący czwartej Rzeczypospolitej dość szybko dokonał rachunku zysków i strat, skrupulatnie rozważył wszystkie za i przeciw i doszedł do jakże zaskakującego wniosku, że w kwestiach zatrudnienia i zagwarantowania sobie bezpiecznej przyszłości na ojczyznę i stojących u jej sterów pomazańców nie ma co liczyć. W związku z czym najpierw na saksy wyjeżdżał zestresowany szwagier, zbadać teren, potem ściągał brata i kuzyna, a ci – po kilku miesiącach – kupowali hurtem bilety dla swoich żon i dzieci. (…)

Od tego czasu lat minęło już kilka, a strumień spragnionych lepszego życia Polaków wydaje się nie słabnąć. Polski (choć nie do końca parlamentarny) język rozbrzmiewa wszędzie i o każdej porze, w centrum i na obrzeżach, w co drugim sklepie i w każdym pubie, w telefonicznych centrach obsługi i w irlandzkich mediach.

Stopień asymilacji współziomków z rdzennymi mieszkańcami Zielonej Wyspy osiągnął level expert i niejednokrotnie przyprawiał mnie o zawał, na przykład na widok usmarowanych zieloną farbą i owiniętych w irlandzkie flagi (z okazji Dnia Świętego Patryka) Polaków, wrzeszczących co sił w płucach „Rychu, kurwa, ale wieczorem się najebiemy”.

Co może zaskakiwać w tych okolicznościach to to, iż Ajrisze wykazują stoicki wręcz spokój w obliczu faktu, iż spora część ich kraju została opanowana przez krewkich i wykazujących się ułańską fantazją potomków Kmicica i Skrzetuskiego. Pytani wprost o to, jaki jest ich stosunek do zjawiska odpowiadają wyrozumiale; „It’s ok, we’ve been there”. Rozumieją nas i wiedzą jak to jest, bo sami kilkanaście lat temu masowo emigrowali, szukając swojej szansy za oceanem.

Pozostaje mieć nadzieję, że nie nadużyjemy ich gościnności i nie poczujemy się na Wyspie jak u siebie, bo konsekwencje takiej beztroski mogłyby być opłakane.

Jedna myśl w temacie “Pierwsze kroki na Wyspie, część 4

  1. dzień dobry
    nie mam pytań , cieszę się że znowu zaczęłaś pisać , lubię tu zaglądać a zostawiam ślad bo wiem że to ważne poza tym Mama mnie uczyła że jak gdzieś wchodzę mam mówić dzień dobry 😉

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s