„Jedna taka szansa na 100*”

Gdybym mogla wrócić do siebie samej z epoki przedbejsbolowej i dać sobie jedną, jedyną radę, przekazać złotą, nadrzędną myśl, która oświetliłaby mi wertepy i mętne zaułki kolejnej mrocznej dekady – powiedziałbym: dziecko, nie przejmuj się.

Na nic tak naprawdę nie masz wpływu, nawet jeśli wydaje ci się, ze skrupulatnie kontrolujesz każdy aspekt swojego życia. Planujesz, zarządzasz, przeprowadzasz periodyczne audyty, nanosisz poprawki na wcześniej zatwierdzone plany życiowe, analizy SWOT i podpisujesz plany 6-letnie. Urządzasz wiece, sympozja i plena, żeby się zmotywować i poddać swój, wymęczony wszystkim co „powinnaś”, umysł propagandzie sukcesu.

A powinnaś dużo.

Skończyć studia, znaleźć prace, znaleźć męża, urodzić dzieci, umyć okna, koniecznie coś ćwiczyć, mieć nietuzinkowe hobby, utrzymywać niepowierzchowne kontakty z wszystkimi od czasów podstawówki, żuć każdy kęs 40 razy, oddychać przeponą, uwieczniać ważne chwile na fejsbuku, a przede wszystkim nie ujawniać prawdy na temat tego, że masz już dosyć i chcesz popić rozmrożoną w mikrofali pizzę tanim winem, zamiast przyrządzać zbilansowany posiłek dla całej rodziny i pytać się, jak im minął dzień.

Uspokój się.

Wywal cały ten bełkot do mentalnego śmietnika, a opowieść o kowalu własnego losu schowaj między bajki. Kowal dawno już się przebranżowił i został szafiarką. Nosi spodnie rurki, a na obiad zjada sałatkę z jarmużu, choć w głębi ducha też marzy o tej pizzy.

Nie martw się bo ani nic nie masz wpływu ani niczemu nie zapobiegniesz, nawet jeśli lwią część swojego życia poświecisz (tak jak ja) na studia i doktorat na temat: „Analiza hipotetycznych przypadków życiowych, które mogą pójść katastroficznie źle”.

Wiecie ile apokalips, których scenariusze stworzyłam (i wciąż tworzę – wyobraźnie to ja mam hoho) w mojej głowie wydarzyło się w realnym życiu?

Zero, zgadliście.

W zamian za to przydarzyły mi się rzeczy, które mogłam wymyślać godzinami i nigdy na nie nie wpaść.

Moja najstarsza córka w wieku 10 miesięcy upadła, trzymając się rączkami stołu, do tyłu na plecy, uderzając głową w panele. Gdzie była matka, zapytacie. Otóż siedziała obok, 10 cm dalej na sofie i gdyby jakikolwiek kowal własnego losu natchnął ją w tej minucie widzeniem, to po prostu wyciągnęłaby rękę, przytrzymując dziecko za szmaty, żeby się nie przewróciło. Kowal niestety miał już fajrant więc Julka skończyła w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu i krwiakiem podczaszkowym („Pani wie, że dorosły by tego nie przeżył?”) Dziś jest normalnym, wiecznie pyskującym dzieckiem, bez absolutnie żadnych powikłań, które przedstawiono nam na wielostronicowej powypadkowej i pooperacyjnej liście skutków ubocznych. Prawdopodobieństwo, ze po tamtym niefortunnym upadku wydarzy się to, co ja spotkało, było prawie równe zeru. Macie.

Następnie, w 12. tygodniu drugiej ciąży poszłam se na usg. Zestresowana bo wiadomo. Usg wykrywa potworne rzeczy. Ale nie. Wszystko cudownie, zajebiście, dzidziuś zdrowy, ładny, fika jak szalony. DZIDZIUŚ. Jedna sztuka dzidziusia.

4 tygodnie później trafiłam na kolejne usg w szpitalu, zrelaksowana i w szampańskim nastroju, bo JEDEN DZIDZIUŚ przecież cały i zdrowy, WIDZIAŁAM!

Tu już niektórzy z Was wiedzą, prawda?

„Czy ktoś już pani powiedział, że będą bliźniaki?”

Jakie kurwa bliźniaki?! Skąd? W analizie SWOT i w planie sześcioletnim ich nie było!!!!

Jakie było prawdopodobieństwo, że mojemu mężowi – jedynakowi i mnie – jedynaczce, bez cienia bliźniaków w żadnym pokoleniu po mieczu, kądzieli i widelcu przytrafią się dwie jednojajowe, identyczne panienki? Tu już wiem dokładniej – 4 na 1000.

Potem gdzieś doczytałam, ze jednojajowe bliźniaki to taki żart natury, no. Hahahahaha, jak się śmiałam.

W końcu, jesienią zeszłego roku poszłam sobie rano beztrosko pojeździć na hulajnodze. „Zaraz wrócę” – oznajmiłam głodnym dziatkom – „i zrobię śniadanie”. Wróciłam 3 dni później, bogatsza o płytkę i siedem śrub w złamanej nodze.

Dlatego – uwierzcie, nie ma znaczenia czy znacie swojego przyszłego męża przed ślubem dwa tygodnie czy 12 lat, małżeństwo to i tak rosyjska ruletka i żadna wróżka Wam nie powie czy się uda, czy nie. Nie ma znaczenia co sobie zaplanujecie, wymarzycie, czego będziecie się obawiać. Nie liczy się żadna liczba zabezpieczeń i alarmów jakimi się obwarujecie aby uniknąć pecha, los – figlarz, tylko siedzi i czeka żeby powykreślać ze swojej listy każdy czarny scenariusz, jaki obmyślicie (łącznie z planem wydobycia się z opałów) i zastąpić go takim zbiegiem okoliczności, na jaki nie wpadlibyście nawet po latach studiowania i wkuwania na pamięć życiorysów największych życiowych pechowców.

Ja nie mowię żeby nic nie planować, no co Wy. Napiszcie se plan życia, jasne.
Tylko potem zamalujcie go starannie czarną kredką i idźcie włączyć ulubiony serial.

*tytuł notki został zapożyczony z tytułu piosenki zespołu „Strachy Na Lachy”

2 myśli w temacie “„Jedna taka szansa na 100*”

  1. świetna notka, prawdziwa, też całe życie planowałam (męża, dom, 4 dzieci, haha) i pisałam scenariusze (przeważnie czarne), w wieku 40 lat obudziłam się samotną, zgorzkniałą starą panną (15 lat na portalach randkowych coraz bardziej rozczarowana) i gdy już w końcu powiedziałam dość,nie będę dłużej chodziłam do korpo, zajmowała się coraz starszymi rodzicami, nic dobrego mnie w życiu nie spotka – odchodze i wtedy spotkałam swojego obecnego męza 🙂

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s