Portugalia 2 – część pierwsza

Wróciłam i – aleluja – w przeciwieństwie do ubiegłego roku nie potrzeba mi znachora żeby mnie pozbierał z podłogi i odczynił tegoroczny portugalski urok. Pani dyrektor, na którą wpadłam w szkole i która naprawdę zna życie lepiej niż ktokolwiek inny, na wiadomość, że przylecieliśmy wczoraj wieczorem, stwierdziła, że muszę być wykończona, na co ja – truchtając radośnie w miejscu odparłam, że właśnie NIE, nie jestem wykończona, wręcz przeciwnie – energii mam tyle, że właśnie planuję zjechać na nartach z K2, potem przepłynąć atlantyk, a następnie pobić rekord świata Anity Włodarczyk w rzucie młotem. 

Powtórzę to, co już napisałam w ubiegłym roku: kocham Portugalię. Uwielbiam Portugalię. Portugalia über alles. Portugalia jest moim magicznym miejscem, gdzie wszystkie, ale to dokładnie WSZYSTKIE moje problemy znikają, a wszystkie dolegliwości ustępują, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 

Nie wiem o co chodzi, ale w Portugalii nic mi nie dolega. Nic mnie nie boli. Niczego się nie boję. Nic mnie nie denerwuje. Nie mam żadnych schiz, żadnych zapaści. GAD do Portugalii w ogóle nie pojechał, może mu paszportu nie dali, nie wiem. Dzieci mnie nie denerwowały, a doprawdy nie zapominajmy, że należę do grupy wyrodnych matek i wrednych bab, które denerwują wszystkie dzieci w każdym wieku, w tym własne w pierwszej kolejności i tak, też często się zastanawiam po co je w takim razie miałam, ale na szczęście odpowiedź na to pytanie już znalazłam i jest w notkach poniżej.

Pojechaliśmy w to samo miejsce po raz trzeci (napiszę osobną notkę o całej logistyce i jak taki wyjazd w ogóle ogarnąć, gdy jest się osobą, która nie uważa, że z dziećmi można robić wszystko i jeździć wszędzie) i szczerze mówiąc nie wiem czy jest jeszcze gdzieś na świecie jakieś inne miejsce, w które chciałabym jeździć na wakacje. To znaczy, na pewno gdzieś jest, ale czy chce mi się go szukać.

Po raz pierwszy jechaliśmy w sezonie (ubiegłoroczne wyjazdy miały miejsce w maju i czerwcu) i wbrew pozorom nie było oczekiwanych przeze mnie tłumów. Było więcej ludzi (kolejki w Inter Marche i zapchana malutka plaża), ale do restauracji dawało się pójść bez czekania, a na deptakach i w malusich sklepikach człowiek nie wpadał co chwilę na grupy najebanych Angoli w opuszczonych do półdupka gaciach z Union Jackiem, którzy przy nieśmiertelnym english breakfasts odchorowywaliby kaca, informując przy tym wszystkich dookoła ile razy i gdzie puścili pawia. Po poprzednich, pozasezonowych, wyjazdach miałam wrażenie, że to idealna miejscowość dla emerytów i właśnie rodzin z małymi dziećmi, po tym wyjeździe wydaje mi się, że to taka miejscowość, do której na wakacje przyjeżdżają lokalsi, bo wśród turystów dominującym językiem był portugalski, hiszpański i francuski. 

IMG_3902

W tym roku mieliśmy dużo fajniejszą miejscówkę, głównie ze względu na większy basen, dodatkowo otoczony terenami zielonymi, gdzie można było posiedzieć na ławkach, zrobić grilla, lub – po prostu – schować się w cieniu figowca (tak, tak) przed morderczym słońcem. 

Najcudowniejsze w tym wszystkim było to, że człowiek tam po prostu BYŁ. 

Wstawał i był. 

Otwierałam oczy i szłam na basen, pływać. Nie musiałam przygotowywać torby z kostiumem, ręcznikiem, czepkiem, szamponem i płynem do mycia, suszarką, portfelem i kluczami. Nie musiałam się ubierać w normalne ciuchy, schodzić do auta, dojeżdżać, płacić, otwierać szafki, jeszcze raz się przebierać i wszystko to, tylko po to, żeby przez następne kilkanaście minut przepychać się na wydzielonych torach, z zapierdalającymi w okularkach speedo następcami Phelpsa. Nie. Po prostu otwierałam oczy i 5 minut później miałam cały basen dla siebie. Z tym basenem to w ogóle wiecie. Gdybym miała do niego dostęp w takiej formie codziennie, GAD zostałby zmuszony do ewakuacji lub wyszukania sobie innej ofiary, bez basenu.

Z całą resztą było to samo – chciałam gdzieś iść, to wstawałam i szłam. Nie musiałam sprawdzać która jest godzina i czy mi pasuje, czy nie mam innych planów, czy PM nie ma innych planów, a dzieci szkoły lub zajęć dodatkowych. Nie musiałam poprawiać makijażu bo go nie miałam. Zakładać kurtki. Szukać butów. No ja pierdole. Człowiek traci tyle energii na samą ORGANIZACJĘ życia, że naprawdę nic dziwnego, że na nic innego nie starcza nam już siły. 

W końcu – wysiadłam wczoraj z tego samolotu, dokładnie jak wtedy, 17 lat temu, w zachód słońca i irlandzką bryzę i poczułam, że każda komórka mojego ciała ŻYJE. Nie umiera, nie jest zmęczona, nie ma dosyć, nie jest smutna, ale żyje. Jest prawie 24h później i nic mi nie przeszło. Do pracy wracam we wtorek i wtedy pogadamy, ale doprawdy nie ma ceny na to co dają człowiekowi udane wakacje. 

6 myśli w temacie “Portugalia 2 – część pierwsza

  1. Ha!!!! mam tak samo z GADem i sie zastanawiam ile na to ma wplyw temperatura powyzej 30C albo brak stresu ze „musisz cos natychmiast”…

    my 10ty raz w tym samym miejscu – chyba jestem za leniwa zeby szukac nowego miejsca na wakacje!

    :-*

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do diabelwburaczkach Anuluj pisanie odpowiedzi