Strach

Słabo jest ostatnio i wkurza mnie to.

Że nic konkretnego się nie dzieje, a mnie się ręce od rana trzęsą i na sama myśl o stawieniu czoła kolejnemu dniu robi mi się słabo. Potem około lunchu zaczyna mi się robić lepiej, a po powrocie do domu dochodzę do siebie, ale następnego dnia od piątej trzydzieści to samo.

Nic mnie nie uspokaja, wszystkiego się boje. Wojny się boję, zamachu terrorystycznego się boję, że dziecko któreś mi pod samochód wpadnie, też się boję. Albo że coś strasznego się stanie, nie wiem co, od nadmiaru opcji robi mi się po raz kolejny słabo.

Jak leżę w weekend pod kocykiem i czytam „Romans wszechczasów” Chmielewskiej to trochę mi lepiej, ale nie mogę przecież przeleżeć kolejnych 20 lat pod kocykiem.

Odkąd pamiętam tak miałam, ale kiedyś jakoś lepiej sobie z tym radziłam. Nie paraliżowało mnie aż tak.

Takie telefony komórkowe na przykład. Wymyślili je i nie zliczę ile osób przez lata uznałam za zmarłe, jeśli nie odebrały telefonu, nie oddzwoniły, nie odpisały bezzwłocznie na smsa. Lubię słowo bezzwłocznie i to, że oznacza ono „bez uzasadnionej zwłoki”.  Jaka mogła być ta uzasadniona zwłoka? Rozsądek podpowiadał że MOŻE POSZLI SIKU. Mają prawo. Ale ile minut można robić siku. I myć ręce i wycierać je potem. Więc w takim razie na pewno mnie ignorują i nie chcą się już do tego oficjalnie przyznać więc nie odpisują/ nie oddzwaniają i w ogóle mają mnie w dupie. Względnie umarli, co było co prawda smutne, ale jakoś mniej godziło w moją obolałą samoocenę. Albo w ogóle ktoś dzwonił, ja nie zdążyłam odebrać, natychmiast oddzwaniałam, a ten ktoś nie odbierał. Wtf??! Jedyne logiczne wytłumaczenie to że trafił go akurat meteoryt albo komórka wpadła mu do kibla.

O stresie przed wyjazdem do Zakopanego już pisałam, ale to nie było jedyne moje ubiegłoroczne osiągnięcie. W maju lecieliśmy do Portugalii. Mój sprawny inaczej umysł zamiast przewodnika Lonely Planet z opisem lokalnych atrakcji, gorliwie wybrał mi przyjemną lekturę zastępczą. O zniknięciu Madeleine McCann. Tak tak. Nie mogłam przecież jechać, nie znając wszystkich zagrożeń, które czekają na bezbronne małe dzieci w krwiożerczej Portugalii.

Walczę z tym jak mogę, no. Nie poddaję się przecież. Nie oglądam wiadomości. Na fejsie wpisałam się ze wszystkiego, bo nie byłam w stanie a) nadążyć z czytaniem b) zdzierżyć bzdur, które ludzie wypisują. Zostałam tylko w grupie z torebkami, bo jak patrzę na torebki to się uspokajam.

Unknown-2

Potem znalazłam artykuł, że moje objawy są oczywiście typowe. Że nic mi wielkiego nie jest. Tzn synapsy mi szwankują, ale doprawdy.  I że obecny stan umysłu zawdzięczam w lwiej części mamie, która ciągle narzekała i mówiła, że mam uważać. Na wszystko. Czyli od małego ukierunkowała moją podświadomość na to, że za chwilę wydarzy się jakaś katastrofa, tylko niewiadomo jaka, kiedy i o której. Mieszkaliśmy w starym budownictwie i całe dzieciństwo słyszałam, że w tej ruderze w każdej chwili sufit może nam spaść na głowę. Leżałam potem w nocy w łóżku i zastanawiałam się czy spadnie dziś czy jutro i jak my się wygrzebiemy spod tych gruzów. Kurwa. Potem sufity wyremontowali, więc trochę mi przeszło.

Przeczytanie tego artykułu miało tak czy owak skutek piorunujący, mianowicie natychmiast i od ręki przestałam narzekać w towarzystwie dzieci. Wymazałam ze słownika słowo „uważaj”. Jestem przerażona, bo pewnie jakieś spustoszenie już w ich głowach poczyniłam, ale mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno.

Wsród złotych porad jak sobie z tym poradzić rada numer jeden to odstawić alkohol. Ale gdzie odstawić? Na stolik do kawy? Nie, kawę też odstawić. Kurwa. Czemu, no czemu nikt nie każe odstawiać marchewki. Albo brukselki. Czemu właśnie mam odstawić ten jeden, jedyny element, po którym cały lęk znika mi jak ręką odjał. Albo kawusie, którą tak lubię. Przecież nie piję tych kaw ochnstu, tylko trzy. Tak, wiem, wiem, nie musicie mi naprawdę pisać. O tym alkoholu. Wszystko wiem. O terapii też wiem. Byłam na czterech. Kiwałam głową, bo nic nowego się nie dowiadywałam. W końcu jedna terapeutka załamała ręce i powiedziała, że mam bardzo wysoki stopień samouświadomienia. To też wiedziałam.

Trochę pomaga racjonalizowanie i próba uświadomienia sobie ile z tych wyimaginowanych katastrof naprawdę się wydarzyło. Zazwyczaj ich liczba oscyluje wokół zera, co jest dość optymistyczną statystyką. Porady typu„wyluzuj”, „nie stresuj się tak”, „za dużo o tym myślisz” też są paradne. Ludzie równie dobrze mogliby doradzać wycięcie sobie wątroby i wypranie jej w vaniszu, w celu usunięcia nieestetycznych żółtych plam.

Może zatem jeśli nie jesteśmy w stanie czegoś pokonać, należy się z tym pogodzić. Zaprosić stres na kawę i poczęstować tortem w nadziei, że może się upasie i wyjedzie na bootcamp do Argentyny, zamiast zawracać nam glowę. Ewentualnie nie odpisywać na jego smsy. Może pomyśli, że trafił nas meteor i pójdzie gnębić kogoś innego.

Miałam dać śmieszną notkę dziś, ale nie do śmiechu mi, no.

Jak macie jakieś domowe sposoby żeby się tak nie bać, to weźcie napiszcie. W kupie zawsze raźniej.

15 myśli w temacie “Strach

  1. Sis, rany, ja mam dokładnie to samo!! Strach i wszelkie katastrofy towarzyszą mi non stop, mąż kdrzucił rozmowę, to ja już gotowy scenariusz, że właśnie rozmawia z policją, która zatrzymała go bo coś tam… :/ Dzieciom bez przerwy każę uważać, bo coś się stanie. Byłam przekonana, że jestem wybitnie przewrażliwiona. I też jedna pani psycholog powiedziała mi, że jestem siebie mocno świadoma 😦
    I niby jak mam odstawić alkohol, jak to moment dnia-wieczora, kiedy się odprężam

    Polubienie

    1. Niestety ten alkohol u mnie przynajmniej jest czynnikiem kluczowym, wiec bede walczyć. Niby tylko kieliszek dziennie, a jednak odstawienie go nawet na 2-3 dni redukuje mi objawy stresu i paniki o polowe. I moge sie kawy chociaz napić 😂

      Polubienie

  2. Też tak mam, z mamą, z dziećmi, z pesymizmem. Mój hurra optymistyczny mąż mówi na mnie Kasandra 😃
    Kiedyś gdzieś przeczytałam, że przewidywanie czarnych scenariuszy przygotowuje człowieka na szybkie rozwiązanie problemu, w przypadku gdy rzeczywiście on nastąpi. Coś w tym jest, bo jestem mistrzynią ogarniania sytuacji w razie nieprzewidzianych kłopotów, nie panikuję, tylko działam 😃

    Polubienie

  3. Kochana, ściskam Cię mocno! Mistrzem przestrzegania przed potencjalnymi katastrofami jest mój Tata: zawsze podkreślał, że mając piecyk gazowy, wodę należy odkręcić na full, bo inaczej piecyk wybuchnie. Ilekroć koleżanka do mnie przyjeżdżała na noc, to też ją uświadamiał z naciskiem na wybuch. Ciotki przestrzegł tak skutecznie, że mają piecyk gazowy, ale w ogóle go nie używają. A kiedy byłyśmy całkiem małe, miałam na pewno mniej niż 10 lat, mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu i tam były drewniane podłogi, a między deskami były szpary. Pewnego razu rozbiłam termometr i rtęć wpadła pod podłogę. I tata mi powiedział, że od oparów rtęci kości się wyginają jak plastelina i pamiętam jak dziś, że budziłam się co rano i sprawdzałam, zdygana na amen, czy już mi się te kości wyginają. Brrrr. Trzymaj się!

    Polubienie

  4. Sistermoon, Kasia!
    wczoraj prawie spadłam z krzesła, gdy zwyczajowo wpisałam w wyszukiwarkę sistermoon+blog i… zobaczyłam Irlandię!
    Wyszukiwałam to hasło odruchowo, jakieś dwa, trzy razy w roku od kilku lat, z nadzieją, że kiedyś wrócisz do pisania 🙂
    W grudniu zwłaszcza, z nadzieją na rodzinną fotkę.

    Lata temu, na studiach zaczytywałam się w blogach Twoim i Pierwszej.
    Dziś moją urodzoną przed sekundą córkę, odprowadzam do przedszkola, druga zasypia przy piersi na poranną drzemkę, a ja zabieram się za czytanie.

    Dobrze Cię widzieć 🙂

    Polubienie

  5. Bardzo prozaiczne będzie to co napiszę ale mnie uspokaja parę złotych na tzw. czarną godzinę. Dotarło to do mnie w tym roku jak stary złapał niezłą fuchę i po kolejnym miesiącu nie zobaczyłam debetu na koncie. Czy w związku z tym mniej stresuję się terroryzmem, wojną, chorobą i wypadkami? No nie, ale przynajmniej odpadło mi zamartwianie się, że jak mnie wywalą z roboty i nie będę mogła przez 8 miesięcy znaleźć kolejnej, to z głodu nie umrzemy.
    Buziaki

    Polubienie

  6. Ja mialam czarny pas w „baniu sie” na zapas. Zaczynajac od tego ze po co sie w ogole wysilac, skoro I tak umre. Potem wyobrazanie sobie najrozniejszych (najczarniejszych) scenariuszy – co moze sie przydarzyc memu dziecku. Itd.
    Jakis czas temu chodzilam na terapie ACT. Jak dla mnie – rewelacja.
    Konkretny przyklad – jak glowka zaczyna Ci podpowiadac co tez strasznego moze sie wydarzyc, powtorz to sobie w myslach (albo na glos) jakims dziwnym glosem. Skrzeczacej wiedzmy, Morgana Freemana, obojetnie. Pozwala to nabrac dystansu do tych mysli (bo w koncu to „tylko” mysl. Przyszla i pojdzie).
    Dlugo by opowiadac, mi bardzo pomoglo.

    Polubienie

Dodaj komentarz