Powróciłam z wakacji.
Potrzebuję znachora albo kogoś kto mnie wsunie na trzy zdrowaśki do pieca żebym się otrząsnęła ze smutku. Z depresji pokolonijnej, która dopadła mnie już ostatniego dnia. Gdy siedziałam na balkonie, połykałam łzy i zapamiętywałam lokalizacje palm na horyzoncie, żeby to wspomnienie przywoływać w nieodlegle i cudownie napierdalające deszczem listopadowe poranki, gdy o szóstej rano będę wyć do księżyca i nakładać makijaż w sztucznym świetle, w którym nie potrafię nawet rozróżnić bronzera od różu, co skutkuje tym, że po wyjściu z pociągu na światło dzienne wyglądam jak matka Sylwestra Stallone. Potem mój umysł powędrował na manowce i zaczął rozważać czy w tym roku na xmas dinner ma być gęś, indyk czy kaczka, ale doprawdy. 10 dni na słońcu mogło mu trochę zaszkodzić, bądźmy wyrozumiali.
Kocham Portugalię. Uwielbiam Portugalię. Portugalia über alles. Po 10 dniach na portugalskich plażach wybaczam Portugalii tego karnego, co go Kuba w zeszłym roku nie strzelił, ale to tak naprawdę nie była jego wina tylko tego debila Sanczeza że wyrównał do 1:1, mimo że go nikt nie prosił. Szliśmy po finał, to przylizany i spółka musieli wszystko zepsuć. Potem se ręczniki wydrukowali, jak puchar całują. Błaszczykowski na tych ręcznikach powinien być, nie Ronaldo.
Z 10 dni urlopu pierwsze 5 przespałam. W łóżku, na plaży i przy basenie. Gdzie popadło. Wcale nie byłam zmęczona, no co Wy, to od tego słońca w taką śpiączkę popromienną wpadałam. Potem poczułam się w końcu wyspana, ale z leżaka twardo nie schodziłam, jako iż lata życia na zielonej wyspie nauczyły mnie, że dowcipy o tym, że lato w Irlandii różni się od zimy tylko temperaturą deszczu wcale nie są takie śmieszne, gdy trzeba kupić piętnastą parasolkę z rzędu, jako iż czternaście poprzednich rozszarpał wiatr (w lipcu, tak, w lipcu). I ogólnie mój organizm domagał się słońca i ciepła i nie było z nim dyskusji.
W miejscu, w którym odpoczywaliśmy byliśmy w tym roku po raz drugi, więc okolice mieliśmy już obczajoną. Gdzie obiad, gdzie supermarket, gdzie drinki. Gdzie kawa za euro dwadzieścia. Dzieci własnych unikałam jak ognia, za całe quality time wystarczało mi zazwyczaj śniadanie, podczas którego bachory zdążyły się pokłócić 20 razy i 10 razy obrazić. Najczęściej na nas. Że jest za gorąco. Że na plaży jest piasek i wchodzi im do butów. Że woda jest mokra. Że nie chcemy im kupować wszystkiego, co pokażą palcem. Że płatki śniadaniowe są niedobre (same wybierały) i chcą natychmiast inne. Że nie mogą siedzieć cały dzień w pokoju na ipadzie tylko musza skakać do basenu. Że muszą wyjść z basenu. Że kiedy wrócimy do domu. I że mamo ona weszła na moje łóżko, ona mnie uderzyła, a ona oddycha moim powietrzem. I nikt mnie w tej rodzinie nie kocha. I dlaczego jedna wracamy, przecież jest tak fajnie. I tak w kółko. Tak, nadal wolę ten etap od pieluch, ale wypoczynek w tych okolicznościach wymaga siły woli tybetańskiego jogina. Żeby odwracać uwagę od tych ciągłych wrzasków i pretensji i skupiać się jednak na tych palmach i niebieskim oceanie. Niebieski ocean i kolce. Rodzice tak naprawdę nie mają nigdy wakacji, umówmy się. Po prostu jadą użerać się ze swoimi dziećmi w innym miejscu, zamiast wydać całą tę kasę na opiekunkę i pójść do kina na 25 seansów pod rząd.
Portugalczycy są w porzo, dzieci lubią, ale do turystów mają stosunek dawaj kasę i spierdalaj. Nie dopytuj się i nie czepiaj. Nie zadawaj zbędnych pytań. Hitem (zeszłorocznego co prawda) pobytu był barista z Costa, który na nieśmiałą uwagę klientki, że chciała kawę take away, nie na miejscu, wrzasnął ARE YOU KIDDING ME?! Ogólnie cały czas uważałam żeby mnie kelnerka albo ekspedientka w inter marche nie opierdoliły, że źle zakupy robię albo menu nieuważnie czytam. Ale barmanka w barze Oasis pamiętała na przykład, że rok temu do mojito chciałam tylko połowę wymaganego w przepisie cukru, co rozczuliło mnie bardzo.
Na wakacjach nie było netu. Sporadycznie, w knajpach tylko wifi. Tak, okazało się, że fejsbuk nie jest mi do niczego potrzebny, nie tęsknię za nim, nie mam potrzeby siedzieć w tej knajpie non stop. Co więcej, po kilku dniach wyszło na jaw, ze każdorazowe łączenie się z siecią podnosi mi tylko ciśnienie i przyśpiesza puls. Wróciliśmy i wciąż nie mam ani ochoty ani potrzeby przejrzenia newsów online.
Wieczorami oglądaliśmy z PMem Breaking Bad. Dla niewtajemniczonych, Breaking Bad oglądam po raz piąty i jest to dla mnie serial stulecia i najlepsza istniejąca encyklopedia wiedzy o życiu i losie człowieka. Znam każdą scenę na pamięć, co nie przeszkadza mi oglądać odcinków z zapartym tchem i wciąż żywić nadzieję, że tym razem losy Walta i Jessego potoczą się inaczej.
Mój system nerwowy w portugalskim słońcu doznał nieprawdopodobnego wyciszenia i ukojenia. Jakby go ktoś żelazkiem wyprasował. Co tak naprawdę napełniło mnie smutkiem. Że tyle zależy od okoliczności przyrody. Że są miejsca gdzie człowiek automatycznie się relaksuje, a całe to gadanie, że to tylko zależy od nastawienia i jak jesteś w pracy, na meetingu podczas którego ktoś cię pyta o dedlajny i kiedy to będzie zrobione, to masz wtedy siłą woli i umysłu nie poddawać się stresowi i być zen, wszystko to można o kant dupy rozbić. Słuchając szumu oceanu i leżąc na gorącym piasku nie musiałam wykonywać żadnych mentalnych wygibasów żeby się nie stresować, wystarczyło że po prostu byłam.
Pojechaliśmy do tej Portugalii w czasie tuż przed wakacyjnym, w związku z czym po miejscowości snuli się wyłącznie emeryci i rodziny z małymi dziećmi. Patrzyłam na starsze pary, które trzymając się za ręce chodziły na spacery, siadały w ogródkach, pan w kapeluszu tańczył z panią na parkiecie do kawałka Stinga i – tak, zazdrościłam emerytom. Że nie muszą już pędzić. Że mogą patrzeć z pobłażliwym uśmiechem na moje dzieci bo swoje juz odchowali (lub nie) i mają wylane. Że mogą być w tym ogródku i pić tę kawę cały dzień, bo nikt nie będzie ich pytał kiedy już pójdziemy i czy, zamiast siedzieć i rozkoszować się porankiem, możemy jeszcze pójść do sklepu z chińskim badziewiem, pooglądać plastikowy szajs, za który moje dzieci oddałyby swoje dusze i całe kieszonkowe.
Tak, wiem również to, że kiedyś będę emerytką, pojadę w to samo miejsce i będę tęsknić za czasem, jak dzieci były małe. Wszystko wiem. O tym co wiem mogłabym książkę napisać, tylko nic mi z tej wiedzy nie przychodzi oprócz wkurwa, że nie potrafię żyć cholerną chwilą.
Wróciliśmy do Dublina, temperatura 14 stopni i leje, czyli dla nas – po 28 w Faro – odczuwalna minus 15. Pisanie notki musiałam przerwać w połowie bo ogarnęła mnie rozpacz, którą musiałam zalać białym winem z Lidla.
Ale nie narzekam.
Było cudownie.
Schudlam 1,5kg, bo nie byłam głodna i pływałam.
Smutno mi w chuj, ale jutro mecz (a potem czarna futbolowa dziura do września)
W zasadzie wmawiam sobie, że przecież lubię ten smutek bo przynajmniej jest za czym tęsknić i na co czekać.
Ale trochę przeraża mnie nadchodzące lato. Wakacyjne miesiące, bezruch, marazm i zastój nigdy nie były moją ulubioną porą.
koleżanka podesłała mi ten tekst, bo też dopiero co wróciłam z Portugalii. Też był smutek i deprecha. Dopiero wracam do siebie;) Fajnie wszystko opisane, w samo sedno. Kraj piękny, mieszkańcy so so, ale warto! Warto raz, dwa i dziesięć. Pozdrawiam
PolubieniePolubienie
Trzymaj się Sis! Depresja pokolonijna, brrrr. Które wino z Lidla polecesz? Też lubię białe.
PolubieniePolubienie
Na smutek powrotu z urlopu często dobrze działa planowanie kolejnego urlopu (oraz długich weekendów 🙂
PolubieniePolubienie
ja zawsze jak patrzę na innych, to mi się wydaje, że mają lepiej. ogarnia mnie czarna rozpacz, że tak bardzo sobie w życiu nie radzę i nie potrafię się cieszyć prostymi rzeczami. ciągle w pędzie, a nic z tego nie ma
PolubieniePolubienie
Kochana, Ty sobie nie radzisz? Dwoje dzieci, dom na wsi, praca, zaangażowanie w działalność przyrodniczą, wspinaczki, kajaki, bieganie… Pewnie, że ciągle w pędzi i wszystko w pędzie. Odpoczniemy w trumnie 🙂 ściskam Cię mocno!
PolubieniePolubienie