Syndrom sztokholmski

16. rocznica przylotu do Irlandii zbliża się wielkim krokami, a ludzie od lat nie ustają w zapytaniach czy i kiedy wracam do Polski (tak jak niezrażeni nie ustają w drążeniu czy, po trójce dziewczynek, mąż nie chciałby jednak chłopca).

Nie, nie wracam, naprawdę. Ani ja ani mój mąż, ani nasze dzieci, ani nawet nasz kot. I nie, mąż nie chce chłopca, dziękuje.

Dobrze nam tu, gdzie jesteśmy i w absolutnie żadnym scenariuszu nie potrafimy wyobrazić sobie emocjonalnego rozstania z Zieloną Wyspą i Dublinem i rozpoczynania życia od zera w Polsce.

Emigracja ogólnie jest jak schizofrenia.

Na co dzień i z oddali Polska jawi się jako stugłowy smok, który zieje ogniem z pyska i jednym kłapnięciem pożera nieszczęśników, którzy nieodpowiedzialnie postanowili wrócić na jej łono. Ich decyzje czczone są przez mniej odważnych minutą ciszy, a o ich dalszych losach dyskutuje się szeptem, kiwając przy tym żałobnie głową.

Wystarczy jednak kolejna bramka Lewandowskiego w eliminacjach do mistrzostw świata i człowiek, w ułamku sekundy zapomina o wszystkich bolączkach, swarach, urazach i powodach dla których wyemigrował. Rozgorączkowany, przebacza ojczyźnie wszystko i gotów jest rzucać się wpław przez Morze Irlandzkie i Kanał La Manche, wrzeszcząc w amoku na granicy „Poooolskaaaa, biało czerwooooniii”.

Nie da się z serca wyrwać bycia Polakiem, ale jednocześnie nie da się zapomnieć doznanych tam zniewag. Setki odmownych listów z czasów gdy pracowałam, a później szukałam w Polsce pracy, wciąż tkwi w mojej szufladzie i przypomina, że wyjazd na Wyspę nie był lekkomyślną decyzją podjętą pod wpływem chwilowego impulsu i fascynacji ostatnią płytą Enyi.

Nie nadajesz się. Masz za wysokie kwalifikacje. Masz za niskie kwalifikacje. Nie potrzebujemy cię. Nie masz potrzebnego doświadczenia. Nie potrafisz się dostosować do struktury firmy. Niepotrzebnie się wychylasz. Po co się odzywałaś. Nie pasujesz. Musisz odejść.

Nie zapominam wyrządzanych krzywd i długo chowam urazę w sercu. Na zawsze też pamietam o wyciągniętej pomocnej dłoni, zwłaszcza w kryzysowych sytuacjach.

Z tego powodu Dublin zawsze pozostanie w mojej wyobraźni jako miejsce, które mnie przygarnęło, zaakceptowało i nie zadawało żadnych zbędnych pytań.  Nigdy nie poczułam się tu obca, nigdy nie dano mi odczuć, że może powinnam już wracać lub że nadużywam gościnności wyspiarzy.

Że – fajnie że przyjechałam – ale oto mój płaszcz i chyba już muszę iść, bo odleci mój ostatni samolot.

Trudno zapuszcza się korzenie na obcym gruncie. Nie wiem tak naprawdę czy da się je w ogóle zapuścić, bo wciąż tkwią tam, daleko, nad zimnym Bałtykiem i w cieniu śpiącego rycerza.

Serce przy irlandzkim hymnie ani nie drgnie, podczas gdy w czasie Mazurka Dąbrowskiego wrzeszczy jak opętane, wyrastają mu husarskie skrzydła, jedną ręką wychyla setkę Wyborowej, a drugą entuzjastycznie wymachuje polską flagą. Jednocześnie lata na obczyźnie wypalają w nim na zielono sentyment do wszystkiego co irlandzkie i już nie Tyskie jest najlepszym piwem na świecie tylko Guinness.

Jestem tu, tęsknie za tam, ale wystarczy, że wyląduje tam, a zaczynam tęsknić za tu. I tak już chyba do końca.

4 myśli w temacie “Syndrom sztokholmski

  1. Matko kochana, sis! Jak to dobrze ze wrocilas!
    Kiedys czytalam wiernie, nie komentowalam, ale teraz widze, ze chyba bede sie udzielac, bo o ile temat dzieci nie jest mi bliski, to emigracji, w tzw. miedzyczasie, a i owszem, stal mi sie bliski. No i podroslam troche, mam wrazenie, ze teraz juz mi wolno 😉
    Smutne to, ze z jednej strony i tu i tam, jest sie jakby u sieibie, a jednoczesnie ani tu, ani tam nie jest sie na 100 %, z korzeniami, calym sercem, nie teskniac za drugim krajem.
    Opis serca w czasie hymnu – najlepszy! 🙂 Lepiej sie tego nie da ujac!

    Polubienie

Dodaj komentarz